poniedziałek, 9 listopada 2015

Zakopane jesienią

Dwa dni.
Dwa słoneczne dni o mało słonecznej porze roku.
Golf 3, trochę grosza i chęci.
Godzina 18:14, dworzec PKP w Dąbrowie Górniczej.
Szybkie zakupy, miód pitny i 1,5l Pepsi.
Droga nr 94, kierunek Kraków.
Wieś Kogutek, województwo małopolskie, człowiek z kawałkiem tektury z napisem "Kraków".
Zjeżdżamy na przystanek, otwieramy drzwi, zapraszamy.
Wsiadł. Dziwnie cichy, z dziwnym akcentem.
Ukrainiec, którego rodzice wydali grube hajsy, żeby uciekł z kraju i trafił na studia do Polski.
Szedł. Z Katowic. Od 9 rano.
U przyjaciela był.
Grubo ponad 20 km. A co tam! Przecież to blisko.
Zostawiamy go na Bronowicach, na przystanku, żeby mógł jechać autobusem tam, gdzie potrzebuje.
Pewnie i tak poszedł z buta.
Tylko obcokrajowcy mają takie pomysły.

Nowy Targ. Godzina 21 z minutami.
Ciemność nieprzenikniona, ponad 100 km/h na liczniku.
Gwiazdy. Dużo gwiazd. Miliony gwiazd.
Polecam, Adrianna Surowiec.

Zakopane, Antałówka 17, pierwsze piętro.
Ten sam dom, inny pokój.
Zapach drewna i czystości. Szybkie wypakowanie, prysznic i sen.
Jutro ruszamy.


Obudziliśmy się o 6.45. 15 minut przed budzikiem. Nastąpiło szybkie śniadanie, po którym udaliśmy się do Palenicy Białczańskiej, skąd mieliśmy zacząć wędrówkę do Morskiego Oka. Zdecydowaliśmy się na dojazd samochodem z tego względu, że Zakopane w listopadzie jest opustoszałe, turystów można policzyć na palcach, więc, jak przypuszczaliśmy, busy nie jeżdżą już tak często i w takich ilościach jak w środku lata. Wyjście to okazało się nie tylko wygodniejszym, ale także bardziej ekonomicznym. Podróż busem kosztuje 10 zł za osobę w jedną stronę, co daje 40 zł za dwie osoby w tę i z powrotem. A tymczasem parking w Palenicy kosztuje 20 zł za dzień (sic!) + koszt paliwa, który był raczej niższy niż te pozostałe 20 zł.
Dzień zapowiadał się raczej słonecznie i ciepło, my jednak, niedoświadczeni w górach zimą, postanowiliśmy się ubrać najcieplej jak się dało. Swoją drogą, bez czapki, szalika i rękawiczek do Zakopanego po sezonie letnim wybierać się nie polecam.
Otworzyliśmy drzwi samochodu na parkingu w Palenicy. Jak fala gorąca uderza latem, tak do nas przygnał mróz na tyle silny, że uznałam, że dwie pary rękawiczek będą dobrym pomysłem. W tamtym momencie wizja naszej wędrówki była następująca: szybko do schroniska, tam się zagrzać i wracamy! Bez odpoczynku, bez postojów, bo zamarzniemy! Jednak im dłużej szliśmy, tym bardziej się rozgrzewaliśmy i tym cieplej robiło się na dworze. Na tyle, że nad Morskim Okiem, kąpiąc się w słońcu, siedzieliśmy w samych polarach.
Nad stawem spotkaliśmy grupę TOPRowców, którzy odbywali właśnie ćwiczenia z nurkowania. Byli niezwykle zachwyceni tym, że muszą je mieć.
Gdyby ktoś nie wierzył, że słońce i lód nie mogą koegzystować, oto dowód: kulka z lodowych igiełek, która tak zwyczajnie leżała na szlaku:

Nic Ci nie da Vibram, Bracie, lód i tak Ci zmoczy gacie!

Po krótkim odpoczynku nad Morskim, ruszyliśmy w stronę Doliny. Wszystko było super: pogoda, widoki i spacer tylko we dwoje. Dopóki znajdowaliśmy się na południowym zboczu. I wtedy nastał ten moment przejścia na stronę północną. Słońce zmieniło się w cień, trawa w lód, a kamienie w kostki lodu. Przyjemność zmieniła się w udrękę. Trzeba było trzymać równowagę mimo braku przyczepności. Gdyby nie nachylenie i wypukłości, można by było tam spokojnie jeździć na łyżwach - lód był lepszy niż na niejednym krytym lodowisku. Niemniej jednak, zrobiło się niebezpiecznie, kiedy nawierzchnia robiła z nogami co chciała. Wiecie jak to jest kiedy ktoś myśli, że ma gabaryty motylka i zgrabność baletnicy, a w rzeczywistości przypomina walenia wyrzuconego przez fale na plażę? Tak, tańczy, jak na wiejskiej zabawie, na 1500 m n.p.m. po czym obija sobie wszystkie wystające części ciała, a oprócz tego te, które chciałyby wystawać, ale nie mogą.
Przy okazji pozdrowienia dla pana w podkoszulku i adidasach, który twierdził, że trasę 3-godzinną przejdzie w mniej niż 2 godziny, bo przecież lód, to nie przeszkadza, a pomaga! Mam nadzieję, że dotarł tam, gdzie chciał.
Po dojściu do schroniska szybko zwróciliśmy swoje kroki ku ścieżce w dół. Jednak zamiast ścieżki ujrzeliśmy coś, co wyglądało jak zamarznięty wodospad. I co teraz? Najlepiej zmienić drogę. Tak też zrobiliśmy, dołączyli do nas Państwo Warszawiacy (coś te Tatry zsyłają na nas ludzi ze stolicy!) i Pan Z Tychów. Trasa w dół prostą nie była, wiodła przy wodospadzie, gdzie mnóstwo małych cieków wodnych przecinało ścieżkę, a co za tym idzie - tworzyły lód. Jednak z mniejszymi, bądź większymi problemami, udało nam się bezpiecznie wrócić na parking w Palenicy i wrócić do Zakopanego, żeby zjeść pizzę w naszej ulubionej knajpce, a potem napić się miodu.

Kolejny dzień nie przywitał nas bólem czegokolwiek, a znów piękną pogodą i podejrzanie wysoką temperaturą. Nie spiesząc się zbytnio, spakowaliśmy swoje manatki, zapakowaliśmy je do Golfa Czy, po czym pożegnaliśmy się z właścicielką pensjonatu i ruszyliśmy w kierunku Doliny Chochołowskiej, gdzie po zaparkowaniu samochodu i dokonaniu opłaty za wstęp do TPN, wypożyczyliśmy rowery, którymi pokonaliśmy pierwsze 4 km trasy. Rowery to duża oszczędność czasu, do tego ten odcinek drogi nie jest zbyt malowniczy, dlatego to raczej dobra opcja. Raczej, bo rowery są dosyć wysłużone, a poruszamy się niewiele, ale pod górę. Po odstawieniu jednośladów do stacji szliśmy już pieszo. Niestety szybko okazało się, że szlak, którym chcieliśmy przejść, jest zamknięty. Musieliśmy zatem dalej posuwać się naprzód. Do Doliny Kościeliskiej dotarliśmy przez Iwanicką Przełęcz. Z wejścia do Doliny Kościeliskiej czekała nas jeszcze kilkukilometrowa wędrówka po samochód. Droga Pod Reglami była słabo oznakowana, dlatego poszliśmy szosą. Po drodze mijaliśmy bacówkę, do której postanowiłam wstąpić w celu nabycie oscypków. Nie chciałam już brać tego, co sprzedają na Krupówkach, czy pod Gubałówką. I muszę przyznać, że byłam pozytywnie zaskoczona. Nigdy nie przepadałam za oscypkami, wręcz przeciwnie, uciekałam od nich najdalej jak się da, jednak zawsze kupowałam je dla rodziny. To samo mną kierowało i teraz. Jednak spróbowałam i mi posmakowały. Na tyle, że zjadłam trzy (nie od razu oczywiście;). Polecam, Adrianna Surowiec.

Po wejściu do samochodu zostało nam już tylko pojechać do Zakopanego, zrobić drobne zakupy i wracać. Tak też uczyniliśmy.
Trudno było oderwać oczy od górskich pasm.
Jeszcze tam wrócimy.

Na zakończenie kilka zdjęć:
Morskie Oko w blasku słońca
Ziemniaczki na Iwanickiej Przełęczy
 
Dać dziecku trochę zamarzniętej wody i już się cieszy!
Widok na Dolinę Pięciu Stawów Polskich
Tutaj też. Tylko z Ziemniaczkami na pierwszym planie.
Dolina Chochołowska
I jak tu za nimi nie tęsknić?!

niedziela, 1 listopada 2015

Już jutro wieczorem ruszamy, żeby jesienią odkryć Zimową Stolicę Polski. Chyba oboje nie możemy się doczekać!

sobota, 5 września 2015

Babie humorki Babiej Góry

Babia Góra - największy szczyt Beskidu Żywieckiego (1724/5 m n.p.m) i jednocześnie moje utrapienie.
Przez większość moich wędrówek w ostatnich latach zawsze mnie prześladowała, chowała się za drzewami, ale ciągle na mnie spoglądała, kusząco zapraszając bym ją zdobył - jak to baba!
Korzystając z ostatnich chwil urlopu postanowiłem rzucić jej wyzwanie. Oczywiście w doborowym towarzystwie, tutaj kłaniam się Uli, Maćkowi i Marcinowi.
Wyjechałem po 6 z Łaz, zgarnąłem towarzysza z Łaz, następnego z Zawiercia, lecz czegoś/kogoś mi brakowało..
GRILLA! Nie wziąłem grilla, a przecież standardowe wyposażenie mojego samochodu to apteczka, gaśnica, trójkąt, grill (z podpałką, czyszczałką, etc.) i węgiel drzewny, bo nigdy nie wiadomo gdy na karczusia najdzie ochota.
Gdy już dojechaliśmy na parking w Krowiarkach i uiściliśmy opłatę (10zł za cały dzień), kupiliśmy bilety do Babiogórskiego Parku Nardowego, które, ku naszemu zaskoczeniu miały formę pocztówek. Wielki plus dla władz parku.
Ruszyliśmy niebieskim szlakiem w kierunku Markowych Szczawin.
Droga była przyjemna, lecz może był to efekt "Świętokrzyskiego"*. W trakcie wędrówki mijaliśmy panów robotników, koparki, spycharki, walec, czyli wszystko to, co moim zdaniem powinno budować nam autostrady, nie szlaki. Góry niechaj zostaną takie jakie być powinny: dzikie i naturalne.
Następnie znaleźliśmy się na rozstaju trzech dróg: jednej, prowadzącej z powrotem na Krowiarki, szlaku na Markowe Szczawiny i zamkniętego żółtego szlaku Perć Akademików. Nie było podanej przyczyny zamknięcia szlaku, a jedynie informacja, że został zamknięty 16 sierpnia. Zastanawialiśmy się, co robić dalej: iść do Markowych Szczawin, a potem wejść innym szlakiem, czy zaryzykować i zaoszczędzone 30 minut przeznaczyć (w razie potrzeby) na powrót do pierwotnego planu.
Decyzja nasza moim zdaniem była odważna i przemyślana, z kolei Ada pewnie by powiedziała, że "głupia  i nie rozważna".
Żółty szlak początkowo jest dość prosty, następnie zaczynają się schody i krótkie odcinki z asekuracją w formie łańcuchów:

Gdy już pokonamy ten odcinek, zostajemy wynagrodzeni drogą do nieba

Niedługo później byliśmy już na szczycie i mogliśmy podziwiać wspaniałe widoki!
Znaczy się nas samych bo wszystko inne zastawiała chmury.
Babia góra to typowa BABA! Obraziła się na nas nie wiadomo o co i "ugościła" nas złą pogodą  i zerowymi widokami, morale podupadały ale wchodziliśmy dzielnie gdyż każdy myślał o jednym - 
ciepłej kiełbasce z grilla.
Zrobiliśmy trochę zdjęć na szczycie, próbowaliśmy zobaczyć coś przez chmury, niestety bezskutecznie. Obiecałem sobie wtedy, że kolejny raz wejdę na Babią jak się na mnie "odgniewa" z moją Babą i będę liczył na to że ugości nas wspaniałym wschodem Słońca...
O.


*piwo takie

******************************
Komentarz edytora:
Baby nie było, to i Babia łaskawa nie była. Ot, co.

A.

czwartek, 3 września 2015

Tatralandia

Tutaj nie ma co opisywać. Po prostu nam się udało.
Może i trzeba było mnie trochę zmusić do tego, żebym zostawiła zadania z wytrzymałości materiałów i pojechała. Nie żałuję. Może teraz trochę bolą mięśnie, ale warto było po raz trzeci poszaleć w tym świetnym aquaparku!
Jedyne, co być może warte jest wspomnienia, to krajobraz Słowackich Tatr. Coś pięknego. Ale Tatry w ogóle są cudowne, niezależnie od tego, po której stronie granicy się znajdujemy.
Zdjęcie w jakości a'la żelazko, nic nie poradzę. Gdzieś w okolicy Liptowskiego Mikułasza :)

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Wakacyjne wojaże część druga - Bieszczady, 2/28

Start 6.00 z Zawiercia. Zryw z samego rana tylko po to, żeby nie tracić jednego dnia. Według Google Maps powinniśmy być na miejscu za nieco ponad 5 godzin. Nie byliśmy... Nie było korków, remontów. Nic z tych rzeczy. Google po prostu nie ogarnia, że to, że na drodze nie stoi znak ograniczenia prędkości, to nie znaczy wcale, że prędkość nie jest ograniczona. Nie zaskoczę chyba nikogo jeśli powiem, że drogi w górach są kręte i na zakręcie mniej więcej 150 stopni to 90 km/h się nie pośmiga. Tylko jakieś 50 km/h mniej. Kogo interesują te zakrętasy może sobie spojrzeć na przebieg drogi między Wetliną, a Ustrzykami Górnymi. Swoją drogą, trasa ta ma jeden bardzo ładny, widokowy odcinek, gdzie często na drogę wychodzą wypasane na zboczach owieczki.
Wróćmy jednak do samej podróży. Na miejscu, czyli w Wetlinie byliśmy około 13. Jednak, jak wiadomo, za nocleg płaci się gotówką. Jedyną osobą z całej czwórki, która posiadała gotówkę, byłam ja. Tak to jest, gdy nie posiada się konta bankowego. A tak, nie powiedziałam skąd w ogóle z dwojga ludzi zrobiła się nagle czwórka. Otóż w ramach oszczędzania i poznawania nowych ludzi postanowiliśmy zamieścić ogłoszenie w serwisie BlaBlaCar (nie, to nie jest reklama). Udało nam się zabrać Kasię i Wojtka, którzy niestety musieli przyjechać do Zawiercia pociągiem tak, by być na wspomnianą 6 rano. Mogliśmy być uprzejmi i ich zabrać z samego Zabrza, ale nadrabianie 150 km drogi nie bardzo się kalkuluje. Tak więc po dotarciu do Wetliny postanowiliśmy poszukać bankomatu. Jak to najlepiej zrobić? Wpisać w internecie "bankomat Wetlina" i powinno działać. Działałoby, gdyby nie fakt, że w tamtych okolicach internet mobilny to marzenie, tak samo jak sam bankomat. Po zapytaniu miejscowych gdzie tę maszynę odnaleźć odsyłali nas do kolejnych miejscowości. I tak dojechaliśmy na stację benzynową w Lutowiskach, gdzie do każdej transakcji można było gratis wypłacić 200 złotych ze swojej karty. Szkoda tylko, że to było ponad 40 km od miejsca, gdzie chcieliśmy się zatrzymać... Dlatego mocno rekomenduje się, by zabierać jednak ze sobą gotówkę.
Gdzie spaliśmy? Pierwsze 5 nocy mieliśmy spędzić w cichym pensjonaciku "U Rumcajsa" w Wetlinie. Ten 'cichy pensjonacik' mógł pomieścić ponad 80 osób. Zalety: cena (30 złotych za osobę za noc w pokoju dwuosobowym), duży ogródek z grillem, potok płynący za budynkiem; wady: wspólne łazienki na korytarzach, zróżnicowany standard pokoi (np. jedne były z umywalkami i balkonem, inne bez nich) bez zróżnicowania cen.
Kolejne dwie noce mieliśmy spędzić w namiocie, który wzięliśmy ze sobą, ale wyszło trochę inaczej. O tym później.
Pierwszy dzień skończył się na obiedzie. Po ponad sześciogodzinnej podróży nie chciało nam się kompletnie nic. Odpoczęliśmy chwilę, a pod wieczór wybraliśmy się nad wodospad. Był opisany w przewodniku, więc postanowiliśmy go obejrzeć. Niestety jednak trafiliśmy na porę, gdy przez dłuższy czas nie było deszczu, To i z szerokiego na ponad 3 metry wodospadu została strużka wody o przekroju wielkości pięści.Upaćkaliśmy się trochę i poszliśmy pomedytować przy piwie nad rzekę.
Swoją drogą na piwa 'regionalne' w Bieszczadach trzeba uważać. Wszystkie o nazwach związanych z Bieszczadami, czy też piwo KSU nie są wcale tam produkowane. Wytwarza je browar w Raciborzu. Jedyne miejsce, gdzie się warzy w tamtym rejonie, to browar Ursa Maior. Piwo naprawdę lokalne, drogie i czasem naprawdę zadziwiające, a na etykietach widnieją prace miejscowych artystów.
W ogóle w Bieszczadach sztuka zdaje się wydzierać z ciasnych pracowni. Przy drodze, pośrodku niczego stoją budki, w których sprzedaje się bieszczadzkie anioły, czy sery, które, podobno, potrafią być także dziełami sztuki. Nie wiem, nie oceniam, za oscypkopodobnymi serami zwyczajnie nie przepadam. W zwykłych spożywczakach można dostrzec mini księgarnie, gdzie sprzedaje się książki. Wszystkie w tematyce gór, tej 'dzikiej' krainy, zakapiorów i siekierezady, historii i relacjach polsko-ukraińskich. Sama uległam i nabyłam jedną w celach raczej edukacyjnych. Jest to cieniutka książeczka Barnaby Mądreckiego o intrygującym tytule "Nieodkryte Bieszczady istnieją naprawdę". Taka oto jej okładka:

Dzień po przyjeździe trzeba było ruszyć w góry. Na pierwszy ogień poszła Tarnica, najwyższy szczyt Bieszczadów, widniejący w książeczce KGP. Nie widzę jednak powodu, by poświęcać tej górze osobny post. Góra, jak góra. Widoki, jak widoki. Podejście raczej standardowe, niezbyt długie, przeciętnie męczące. Za to tłumy. Masa ludzi cisnąca na szczyt w temperaturze ponad 30 stopni Celsjusza, żeby zrobić sobie zdjęcie pod krzyżem.
Upał, tak, to zdecydowanie utrudnia wędrówkę. Woda szybko paruje z organizmu, trzeba jej więc sporo uzupełniać, a co za tym idzie - sporo nieść na plecach. W czasie długotrwałej suszy nie ma co liczyć na źródełka wyżej niż w dolinach, nawet jeśli widnieją na mapach. Najczęściej to maluteńkie kropelki wody kapiące z prędkością jednej na 2 sekundy. Nie wspominam już o nakryciu głowy i kremie do opalania, bo bez nich jest naprawdę ciężko!
Na Tarnicę wchodziliśmy z Wetliny, następnie przeszliśmy przez Rozsypaniec i Halicz i zaczęliśmy schodzić w dół w stronę Wołosatego. Na mapie była to idealna pętla, o łagodnym stoku. W rzeczywistości schodziło się chwilę w dół, a następnie niemal płasko po drodze wyłożonej kamieniami. I te kamienie ciągnęły się przez kilka kilometrów. Czasowo miały to być dwie godziny, ale co zdołaliśmy zaobserwować to fakt, że tabliczki z oznaczeniami szlaków pokazują rzeczywisty czas wędrówki pod górę i skrócony czas zejścia. Do tego trzeba przywyknąć i zawsze mieć jakiś margines czasowy.

Przed Tarnicą: firmowa koszulka i niefirmowa mina

Mój bic tak bardzo
"Leżę i stopy wietrzę. A co? Nie wolno?!"
Kolejny szczyt i kolejny krzyż. Religijny ten naród!
Moje ulubione zdjęcie z całego wyjazdu.

Kolejnym naszym celem była Połonina Caryńska. Średniej trudności i długości podejście z Ustrzyków Górnych. Przejście połoniną i dosyć trudne zejście do Brzegów Górnych. Trudne, bo o dużym nachyleniu. Na nasze szczęście, ciągle było sucho (o czym wspominałam już wcześniej) i ziemia na szlaku nie osuwała się pod butami. Za to buty osuwały się cały czas. Ciężko było zejść choćby pół metra ze szlaku, bo wysokie trawy skutecznie to uniemożliwiały, z kolei sama ścieżka była strasznie gładka, przez co nawet buty na Vibramie miały problem z utrzymaniem człowieka w pionie.
Zeszliśmy do Brzegów. Auto w Ustrzykach. Pierwsza myśl: jedziemy busem. Kiedy zapytaliśmy siedzącego na parkingu kierowcę, kiedy odjeżdża, to powiedział, że jeszcze 4 osoby i można jechać. Ale te 4 osoby jakoś nie bardzo chciały się znaleźć, więc zniecierpliwieni postanowiliśmy złapać stopa, co również nam się nie udało - turyści mieli pełne auta, a miejscowi mieli... nas w dupie. W końcu nadjechał jakiś bus, nie ten, na którego mieliśmy czekać, inny. Za kwotę 6 złotych od osoby przewiózł nas te niecałe 10 kilometrów. To był interes życia.

Następnego dnia uwidziały nam się Rawki. Mała i Wielka Rawka, Krzemieniec, jako trójstyk granic, niemal gratis. Ale na Kremenaros ostatecznie nie dotarliśmy. Skończyło się na piwie na Wielkiej Rawce i powrocie na dół. To miała być trasa delikatna, na odpoczynek po długich, całodziennych wędrówkach. I, pomijając podejście na Małą Rawkę, było w porządku. Po drodze było pełno pysznych jagód, można było się naprawdę najeść, a potem, tak jak Oskar, pędzić do toalety.

Dzień kolejny znów poświęciliśmy na odpoczynek, tym razem taki mniej męczący. Wylądowaliśmy nad "Morzem Południa", czyli Jeziorem Solińskim. Głównym punktem w planie wypadu było pływanie kajakiem. Zasięgnąwszy porady kolegi ze studiów (Pozdrowienia dla Kamila!) wybraliśmy się do Polańczyka. Miasteczko wyglądające jak nadmorski kurort. A samo jezioro... Coś cudownego! Woda czyściutka na tyle, że gdy stanęłam w niej po brodę, to byłam w stanie widzieć swoje stopy. Do tego ciepła jak na zalew powstały na górskiej rzece. Na kawałku niestrzeżonej "plaży" był cień, i mało ludzi. Minusem jedynie była głębokość jeziora. Mniej więcej 3 metry od brzegu woda już mnie kryła, Oskara tak samo. Nie polecam tego miejsca dla ludzi nieumiejących pływać, może być niebezpiecznie. Im polecam plażę strzeżoną, tam z pewnością nachylenie dna jest mniejsze.
Po opuszczeniu plaży wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy nad zaporę na Solinie. Kawał gorącego betonu i ryby kotłujące się zaraz koło niego. Dupy nie urwało.
Wróciliśmy do Wetliny, a wieczorem wybraliśmy się do Bazy Ludzi z Mgły. Jak to pisali na internetach "Kto był, ten wie, kto nie był, ten nie był nigdzie". Po wejściu do lokalu od razu zrozumieliśmy o co chodzi. Zamówiliśmy piwo, wyszliśmy na ogródek. Poznaliśmy Igę i Roberta. Przysiedli się. Wzięli z baru gitarę zaczęliśmy śpiewać. Potem dołączyli się inni, których, przykro mi, imion nie pamiętam. Było nas dużo. Było też dużo śpiewu, śmiechu i piwa. Z Igą i Robertem umówiliśmy się na kolejny dzień na Połoninę Wetlińską i nocleg pod Chatką Puchatka. Powrót do Rumcajsa był ciężki. Poranek dnia następnego również.

Spakowaliśmy manatki, wrzuciliśmy je do samochodu i postanowiliśmy wyruszyć. Plan był taki, jak opisałam powyżej: na Chatkę! Zostawiliśmy samochód w bezpiecznym miejscu i na szlak. Mieliśmy zdobyć Smerek, a później przebyć całą połoninę. Wyszliśmy późno, nie chcieliśmy w upale iść z ciężkimi plecakami. Więc przedpołudnie spędziliśmy jeszcze w lesie, a gdy wychodziliśmy na tereny bardziej wyeksponowane, to było już po 14. Wędrówka była długa i mozolna. Kiedy już było chłodno, a słońce zaczęło zachodzić, dotarliśmy na miejsce. Panowie poszli zapytać, czy można za drobną opłatą rozbić namiot w okolicy schroniska. NIE. BO NIE. Chcecie tu zostać to 25 złotych od osoby, na własnej karimacie, we własnym śpiworze, najlepiej jak z własną wodą i prądem. Bo wody i prądu istotnie w tym przybytku nie było. Tak samo jak kultury osobistej i zdrowego rozsądku. Tak naprawdę płaciło się za kawałek podłogi. Dlatego postanowiliśmy zejść na dół. I zamiast szukać miejsca na polu namiotowym, ledwo żywi, wróciliśmy do domu.

niedziela, 16 sierpnia 2015

Wakacyjne wojaże część pierwsza - Ustka

Zaczęło się na stacji kolejowej w Zawierciu. O 21.40 podjeżdża pociąg relacji Bielsko-Biała Główna - Szczecin Główny. Wsiadamy i wygląd wagonu sypialnego przekracza nasze oczekiwania: jest czysto, schludnie i nie ma upychania ludzi, w każdym przedziale kontakt, toaletka z umywalką i miejsce na większy bagaż oraz wieszaki na kurtki i inne ubrania. Troje na przedział, całkiem przyjemnie. Takie oto foto z kuszetki:
Pan Towarzysz, który z nami dzielił przedział był bardzo ugodowy - nie przeszkadzało mu otwarte okno, szum, światło, rozmowy. Nie przeszkadzało mu nic. Jedziemy, rozmawiamy, bla bla bla. Oskar zasypia jeszcze przed Łodzią, ja kawałek po jej minięciu. Obudzona zostałam w Bydgoszczy podczas przestawiania lokomotywy na koniec składu - tam pociąg zaczyna jechać w inną stronę niż wcześniej. Tak więc już od 4 rano musiałam radzić sobie z bezsennością i ciemnością jednocześnie. Oskar otworzył oczy dopiero w Gdańsku - jego nuda tak bardzo nie dotyczyła. Około 8.20 wysiedliśmy w Słupsku, kupiliśmy bilety na pociąg do Ustki i ruszyliśmy w poszukiwaniu peronu numer 3. Tunel, dwa wyjścia na perony. Pierwsze wyjście na peron pierwszy, drugie - nie wiadomo gdzie. Wychodzimy drugim - peron drugi. Ale w jakimś dziwnym miejscu peronu drugiego zbierają się ludzie. Jak się okazało, żeby dostać się na ten oznaczony numerem 3 trzeba było przejść ten o numerze 2. Wyczuliśmy projektanta, który nie do końca wiedział, co robi. Nieco ponad 20 minut później byliśmy już w Ustce. Cali zmoczeni deszczem dotarliśmy do miejsca zakwaterowania. Lokalizacja doskonała - niecałe 5 minut do plaży, w okolicy sklepy, w tym Netto, restauracje i port. Pogoda w ciągu dwóch pierwszych dni nie rozpieszczała, było zimno, wietrznie i deszczowo. Każde wyjście gdziekolwiek oznaczało przemoczone nie tylko buty, ale tak naprawdę wszystko, co miało się na sobie. Osobiście zabrałam dwie pary japonek, sandały i jedną parę adidasów. Adidasy przemokły natychmiast i przez 2 dni nie chciały wyschnąć. Musiałam wyglądać niesamowicie zabawnie chodząc w dżinsach, kurtce z kapturem i sandałach. Zawitaliśmy więc do marketu chińskiego, żeby nabyć jakieś trampki lub chociaż coś, co je przypomina i w czym nie pizga po nogach. Kiedy wchodziliśmy padało i mocno wiało. Gdy wyszłam z butami w jednorazowej reklamówce, wiatr i deszcz ustały i od razu zrobiło się cieplej. Dzień później można już było zapomnieć o noszeniu pełnych butów.
Pogoda generalnie dopisała, aczkolwiek Oskarowi cały czas doskwierał brak fal, mnie z kolei chłód bałtyckiej wody. Jednak i to, i to nie przeszkadzało nam, by się w niej beztrosko pluskać.
Wspomnienie usteckiej plaży wywołuje u mnie grymas twarzy i obrzydzenie. Janusz na Januszu, wszystko skompresowane na kawałeczku piasku między morzem, zamkami dmuchanymi dla dzieci (tak, one potrafiły bezwstydnie zajmować ponad połowę szerokości plaży!), a terenem budowy. Miasto Ustka postanowiło chronić się przed zostaniem zagarniętym przez morze, dlatego budują coś w stylu rafy, falochronu, czy czegoś tam, dlatego koparki jeżdżące po morzu to widok powszedni.
Kolejną rzeczą, która podniosła mi ciśnienie była kładka. Ktoś wymyślił, że fajnie będzie odwalić ruchomą kładkę dla pieszych na wlocie do portu. Za ileś tam milionów unijnych. Wszyscy pomyśleli "fajnie, w końcu nie będzie problemu w komunikacji między Ustką Wschodnią i Zachodnią, nie trzeba będzie gnać 2 kilometrów wgłąb lądu, żeby przedostać się na drugą stronę, nie trzeba będzie też płacić za przewóz jakimś pseudo promem. Plan idealny! Wykonanie jednak... Do dupska. Kładkę, która arcydziełem architektonicznym nie jest (miała chyba przypominać szkielet ryby, ale coś nie pykło, bo musieli dodać elementy usztywniające konstrukcję, przez co otrzymano pokraczną, zakrzywioną kratownicę) otwiera się na 15 minut w ciągu każdej godziny, co oznacza, że przez 3/4 czasu jest ona zamknięta dla pieszych, mimo, że ruch w porcie jest niewielki. W ciągu dnia czynna tylko od 9 rano do północy. Zawieszona na tyle nisko, że przy silniejszym wietrze nie można jej używać. I po co to komu? Dla porównania podam przykład Darłówka: kładka dla pieszych istnieje, jest otwierana (tak, żeby statki mogły przepływać) w trochę inny sposób niż w Ustce, jednak robi się to tylko wtedy, gdy jakaś jednostka pływająca ma ochotę się tamtędy przemieścić z punktu A do punktu B. W efekcie piesi czekają maksymalnie 5 minut na przejście na drugą stronę, a nie 45...
Co jeszcze było tam nie tak? Wejście na latarnię morską, które kosztowało coś koło 6 złotych dla biednych uczniów i trzeba było stać w kolejce, żeby w ogóle się tam dostać. Może o ile na tłok zarząd latarni wpływu nie ma, o tyle na te śmieszne ceny już raczej tak. Kiedyś płaciło się 1,50 i właściciele latarni cieszyli się, że w ogóle coś dostają od turystów.
Tłok, tłok, tłok. Niewyobrażalny tłok. Człowiek na człowieku, Janusz na Januszu, Grażyna na Grażynie, okropne krzyczące i otyłe dzieci na okropnych krzyczących i otyłych dzieciach. Nie mówię, że nie ma już dzieci, które mogą być ujarzmione przez rodziców, bo takie są i to się chwali. Jednak te rzucające się w oczy i znacząco wpływające na pogorszenie się samopoczucia są takie, jak napisałam wyżej.
Żeby nie było tak bardzo negatywnie, to napiszę tylko, że udało mi się tam zjeść dobrą pizzę. Knajpa nazywa się Laguna Marine
Generalnie Ustka nie podoba mi się ani trochę. Zwyczajnie nie polubiłam tego miasta. Z kolei Oskar, który namówił mnie do przyjazdu tam, nie widzi w nim nic złego. Ja byłam raczej wychowywana na wyjazdach do malutkich miejscowości i wiosek. I wiele oddałabym, żeby zamienić ustecką plażę na tę, którą widziałam, kiedy 12 lat temu rodzice pierwszy raz zabrali mnie nad morze do Unieścia ;)
Powrót do domu do kolorowych nie należał. Nie zdążyliśmy kupić biletów na pociąg, który nas interesował. Zamiast 12 godzin podróż trwała 16. Ustka - Słupsk. Słupsk - Warszawa Centralna. Trzy godziny przerwy, śniadanie w Maku i pałac kultury z panami żulami.
Moja mina i poza "co, do cholery, się ze mną stało, że jestem w Warszawie?!". Tak, bardzo nie lubię tego miasta.
Dalej Warszawa Centralna - awaria prądu i postój 40 min w pełnym słońcu - i w końcu - Zawiercie.
Wyjście z pociągu na peron w Zawierciu nastąpiło po godzinie 12. Mieliśmy tylko pół dnia na pranie i przepakowanie - następnego dnia, punkt 6 rano, wyjazd na południe!

Na koniec garść zdjęć:
omujborze jestem tak naćpana, że nawet nie potrafię pokazać, gdzie jadę!

Best Polish style!

Och, Oskar, nie zapomnij być seksi przygryzając odpowiednią wargę!

 "Zrób zdjęcie jak ta fala będzie się rozbijała o murek!"
"Chyba zmokłem"

 Jestem Oskar i zawsze jestem gotów wyglądać niewyjściowo!

A oto nasi towarzysze do grilla i szkła: Weronika, Adam i Piotrek.

"Jestem mewą i wpierniczyłabym nawet twój telefon, gdyby tylko był z chleba albo ryby. Budzenie o 5 rano masz gratis"

Wiem, jakość nawet nie kalkulatora, a liczydła. Ale wyglądamy na szczęśliwych, nieee?

Parawaniarizm level: Ada



sobota, 15 sierpnia 2015

Już wkrótce relacja z wakacyjnych wyjazdów. Niestety potrzebuję nieco czasu, żeby o tym napisać :)

niedziela, 28 czerwca 2015

Ocalona od zapomnienia

Wszystko zaczęło się od tego, że wróciłam do domu. Jeszcze nie do końca uporałam się z sesją, ale zdecydowałam się wrócić. Przy rozpakowywaniu okazało się, że miejsce w szafach dziwnym trafem się skurczyło i trzeba było wszystkie ubrania przejrzeć, a części, bez sentymentów, pozbyć się. I wtedy w ręce wpadła mi stara, biała koszulka. Materiał całkiem w porządku, tylko taka biała, o. Taka, bez wyrazu, proszę bardzo, o to jej portret przed operacją: 

W ruch poszedł pisaczek, który nabyła dla mnie kuzynka zupełnie przez przypadek. Poleciłam jej kupić pisaki do ceramiki, w kilku kolorach. Jednak pani w sklepie była tak zakręcona, że zamiast czarnego do talerzy, dała czarny do tkanin. I wiecie co? Bardzo się z tego cieszę, pewnie sama bym tego nie wzięła :) 

Tak, dobrze widać. Wcale nie umiem pisać prosto. Dlatego serdeczne podziękowania składam programowi Microsoft Word i mojej drukarce. 

Tutaj efekt końcowy (końcowy, dopóki nie wpadnie mi coś jeszcze do głowy) z przodu...

... i z tyłu

Dla porównania dodaję koszulkę, którą jakiś czas temu zrobiłam dla Oskara:
Napis sprawia wrażenia dużo mniejszego niż u mnie. W rzeczywistości może być mniejszy o jeden rozmiar czcionki, za to rozmiar koszulki jest większy, więc od razu to wygląda inaczej.

Jaka jest historia tego napisu? Spytałam Oskara o jego ulubiony, życiowy cytat. Nie wiedział wtedy w jakim celu zadaję takie pytanie. Swego czasu, gdy jeszcze był studentem, sporo podróżował pociągami. I pewnego razu jakiś pan powiedział mu: "bo w życiu chodzi o to, żeby ciągle napierdalać". Zaprzyjaźnił się z tymi słowami, a teraz może je nieść w świat na swojej koszulce ;)

Mam nadzieję, że się podobają i będą towarzyszyć nam na niejednym szlaku :)

niedziela, 17 maja 2015

Ostrava

Kolejna nasza wyprawa: do Ostrawy. Jest to takie sobie, praktycznie nijakie, czeskie miasteczko. Dlaczego tam? Bo tak, bo blisko, bo autostradą godzinkę z Gliwic, bo nie ma co robić.
Mimo, że planowany wyjazd był koło godziny 9 (porównując do wyjazdów w góry to bardzo późno), i tak mieliśmy problemy, żeby się zebrać, zwłaszcza, że dzień wcześniej miał miejsce igrowy* grill. A jak na imprezach, grillach, czy na studenckich spotkaniach, sprawa wygląda, każdy wie. A co dopiero, gdy to wszystko wrzuci się do jednego wora, w jeden wieczór.
Po pierwsze, jadąc za granicę, pamiętajcie, że tam nie płaci się złotówkami. To dosyć istotne, bo my musieliśmy przejechać kilka kilometrów zanim dopadliśmy jakikolwiek kantor. Dawno żadne z nas nie obserwowało kursów walut, więc nie wiedzieliśmy, czy 15 groszy za koronę to dużo, czy nie. W każdym razie, ceny w sklepach robiły wrażenie - kiedy u nas są jedno-, czy dwucyfrowe, tam trzy- lub czterocyfrowe.
Pierwszym punktem naszej wycieczki miało być zoo, jednak plany nieco się zmieniły ze względu na wymaganą czeską gotówkę. Dlatego najpierw skierowaliśmy się do galerii o znajomo brzmiącej nazwie "Forum"* i do złudzenia przypominający stylem Galerię Katowicką. Obiekt ten posiadał całkiem przyjemny taras, z którego mogliśmy popatrzeć na część miasta, część raczej kopalniano-leśno-przemysłową, budynków mieszkalnych, czy usługowych było tam znacznie mniej.
Dalej, jako, że znajdowaliśmy się bliżej centrum miasta, postanowiliśmy wejść/wjechać na wieżę ratusza. Przepchaliśmy się przez pełne trolejbusów ulice, cudem za darmo zaparkowaliśmy samochód i weszliśmy do budynku. Hol był przerażająco cichy i pusty, ściany i podłogi wyłożone połyskującym kamieniem. Zaraz przy wejściu była winda, obok której znajdowała się tabliczka ze wskazaniem drogi na wieżę. Wsiedliśmy, wcisnęliśmy najwyższy (czyli 6.) numer i pojechaliśmy. Kiedy winda się zatrzymała, a drzwi się otworzyły, okazało się, że jesteśmy w małym pokoju, w którym mieściło się biuro informacji turystycznej, a nie wyjście na wieżę. Zaraz naprzeciwko, siedział pan za biurkiem, a na przodzie tegoż mebla był cennik wejścia na górę. 50 koron od osoby w taryfie ulgowej. Pan tak na nas spojrzał, że naprawdę głupio było się odwrócić i wyjść. Trochę nędzny i chamski sposób na wyciąganie pieniędzy od ludzi. Teraz, kiedy o tym myślę, to słabo, że daliśmy się wrobić z płaceniem 7,50zł od osoby za wjechanie kawałek windą i patrzeniem w dal. a z góry widać było i owe kopalnie i lasy, i wieżowce w stylu PRL, i nawet wysoki budynek, który miał dach wyglądający jak wielka wanna.
Kiedy znudziło nam się grzanie na wysokości kilkunastu metrów nad ziemią, zjechaliśmy na dół, potem do samochodu i wio! w kierunku zoo.
Zoo w Ostrawie jest ogromne. Zwierzęta mają duże zagrody, jest gdzie spacerować. Nawet nie wiemy, ile godzin tam spędziliśmy. W każdym razie po wyjściu, nie mieliśmy siły kompletnie na nic.
Co nam się podobało to klatki z ptakami, czy zagrody kóz, do których można było wchodzić i nawet dotykać zwierząt. Bardzo liczyliśmy na zobaczenie pand. Pandy były, ale nie te czarno-białe, chińskie pandy, które wszyscy tak uwielbiają. Były za to jakieś inne zwierzęta, też pandami zwane, które były dużo mniejsze, rudo-brązowe. To, co trochę nas oburzyło, to jacyś czescy "turyści", którzy weszli do pomieszczenia, gdzie można było oglądać lwy i gdzie obowiązywał bezwzględny zakaz używania lampy błyskowej do robienia zdjęć. Ci natomiast, zbliżali aparat do szyby, zaraz za którą siedział potężny samiec. I co robią? Zdjęcie, aparat uderza zwierzę strumieniem światła. Lew dostaje szału, skacze na szybę, ryczy. Oni, zamiast odejść, bawią się w najlepsze i powtarzają akcję jeszcze kilka razy. Co za ludzie...
Kiedy wracaliśmy, otwarty szyberdach szumiał niemiłosiernie, towarzystwo niemal spało. Byliśmy zadowoleni, że nie robiliśmy tego co zwykle, że nie daliśmy się porwać temu słynnemu Cyklowi Igrowemu trwającemu tydzień. Wyrwaliśmy się.


*Igry - juwenalia Politechniki Śląskiej
*Galeria Forum jest także w Gliwicach

poniedziałek, 4 maja 2015

1/28

Nasz pierwszy cel: Czupel.
Na początku garść informacji o samym szczycie. To tylko 933 metry nad poziomem morza w Kronsztadzie (pozdrowienia dla geodetów). Jest najwyższą górą Beskidu Małego (nie mylić z Beskidem Niskim, który sąsiaduje z Bieszczadami).
Wędrówkę zaczęliśmy z dworca PKP w Łodygowicach. Nie, nie przyjechaliśmy tam pociągiem mimo, że mieliśmy bezpośrednie połączenie. Ze względu na wygodę i towarzystwo, wybraliśmy się tam samochodem, z którego zaparkowaniem, całe szczęście, nie mieliśmy większego problemu (niedziela rano, środek wsi, kto by tam auto porzucał?).
Dla tych, którzy dopiero chcieliby się tam wybrać drobna rada: Nie wpisujcie do nawigacji nazwy szczytu, gdyż w okolicy Bielska są dwa o tej samej nazwie i nawigacja domyślnie prowadzi do tego niewłaściwego i wywodzi nas na bielskie Mikuszowice, z których, owszem, też można zacząć wędrówkę, jednak bardzo łatwo jest trafić na nieodpowiedni szlak. W takiej sytuacji warto mieć ze sobą tradycyjną mapę. Nieistotne, czy nowiutką, z bieżącego roku, czy taką sprzed 30 lat - tak naprawdę szlaki przez lata bardzo sporadycznie się zmieniają. Ja jestem miłośniczką wszelkiego rodzaju map - pozwalają mi na lepsze rozeznanie w terenie niż wszelkiego rodzaju nawigacje. Nawet mając przed nosem telefon z GPS'em, zawsze włączam mapy google i sama znajduję drogę, tak mi jest najprościej. Oskar z kolei jest moim przeciwieństwem - bez telefonu ani rusz! Ale co, kobieto, zrobisz, jak facet informatyk... ;)
Wracając do samego początku wycieczki, warto wspomnieć o wielkim plusie dla gminy Łodygowice za dobre oznakowanie początków szlaków w tej miejscowości. Już wychodząc z dworca, pierwsze, co rzuca nam się w oczy, to właśnie opisy szlaków i strzałki. Bardzo przydatne, to trzeba przyznać. Dalej, idąc już między domami, czy łąkami, atakują nas kolejne tabliczki wskazujące drogę. Szkoda tylko, że całe Beskidy nie są tak oznakowane...
Z dworca PKP ruszyliśmy na czerwony szlak, choć, jak się później okazało, powinniśmy iść zielonym. Tym razem nie zbłądziliśmy, a jedynie skróciliśmy sobie wędrówkę, przez co wejście, było nie tylko dużo łatwiejsze, ale też i krótsze. Szlak był zupełnie pusty, idąc pod górę spotkaliśmy chyba troje turystów z czego dwoje poruszało się na rowerach. Wiedzieliśmy, że mamy krótką trasę, więc nie spieszyliśmy się nadto, był czas na robienie zdjęć (niestety jednak wyszły takie, że nie warto się nimi chwalić), czy postoje "bo tak". Podejście było dosyć płaskie (jak na góry oczywiście), ciężko było się zmęczyć, no, chyba, że komuś uwidziałoby się biec albo iść po właściwym szlaku (a nie obok), który był jedną, wielką błotnistą rzeką. A przynajmniej na kilku odcinkach tak było.
Po trzech godzinach i około trzydziestu minutach dotarliśmy na szczyt, który nieco rozczarowywał. Nie wyglądał jak typowy szczyt, był to raczej pagórek w lesie. Jeśli ktoś był na szczycie Szyndzielni, to wie, o czym mówię. Z tym, że na Czuplu nie było polany. Żeby dostrzec cokolwiek, trzeba było wyciągnąć szyję i spojrzeć ponad sztucznie nasadzonymi świerkami. Kiedy jednak się tego dokonało można było zobaczyć Jezioro Międzybrodzkie, Górę Żar, Tatry także.
Szczyt wyglądał mniej więcej tak:
Proszę wybaczyć zdjęcie, ale okazało się, że nie uchowało się żadne bez naszych mordek :)

Droga powrotna miała obejmować Magurkę i schronisko, do którego mieliśmy udać się po pieczątkę do książeczki i prowadzić prosto na dworzec PKP w Wilkowicach. Szkoda tylko, że jak zwykle, oznaczenia szlaków musiały pokrzyżować nam plany. Do schroniska, owszem, udało nam się dotrzeć, nawet spotkaliśmy tam grupę ludzi z Klubu. Kiedy już mieliśmy kierować się na dół, okazało się, że można iść drogą zaraz za schroniskiem albo kawałek dalej. Wybraliśmy tę kawałek dalej, znaki potwierdzały, że zmierzamy w dobrą stronę. Szkoda tylko, że kilkanaście metrów niżej okazało się, że szlak rozpłynął się w powietrzu. Tylko dzięki posiadaniu MAPY szlaków udało nam się znaleźć alternatywną drogę, która i tak nie prowadziła tam, gdzie chcieliśmy. Jednak idąc nią uzyskaliśmy w miarę zadowalający efekt, bo wylądowaliśmy przy głównej drodze prowadzącej do Bielska, więc znalezienie nas nie sprawiło trudności ;)





piątek, 1 maja 2015

Po co?

Po nic. Blog powstał, bo tak. Nie chcemy sławy i pieniędzy. Okej, dobra, może skłamałam, pieniądze zawsze są mile widziane, o ile się je dostaje, a nie oddaje Urzędowi Skarbowemu. Fejm? Na co komu fejm...
Kim jesteśmy? 
Zobaczycie. Jesteśmy młodzi. Nie wiem, czy tacy piękni, ale młodzi na pewno.
Co robimy? 
Żyjemy. Studiujemy, pracujemy. Włóczymy się po górach, miastach, wsiach, polach i łąkach. Czasem włóczymy się też po kuchni i zostawiamy w niej coś, czego równowagą nazwać nie można.
O czym zamierzamy pisać?
Sami nie wiemy. Bodźcem do rozpoczęcia zapisywania było wstąpienie przez nas do Klubu Zdobywców Korony Gór Polski. Aczkolwiek, jak oboje zgodnie stwierdzamy, nie wiemy w jakim to będzie zmierzać kierunku. Czasem odrobina spontaniczności nie szkodzi.
O co chodzi z numeracją postów?
Każdy post, którego tytuł wygląda podobnie do "x/28", oznacza, że jest to kolejny szczyt z Korony Gór. Chcemy zachować pewien ład i porządek, a przy okazji sami się w tym wszystkim odnaleźć.