wtorek, 30 sierpnia 2016

Wybrzeże cz.4 - Jezierzany - dom, wikingowie i olejowe plucie

Kolejne dwa dni przyszło nam spędzić w Jezierzanach. Nie, to nie była nasza zachcianka, a kaprys busa. Gdzieś pomiędzy polem, a polem usłyszeliśmy trzask, a po wyjściu z busa naszym oczom ukazało się nadkole leżące na oponie. Z prędkością maksymalna 20 km/h doturlaliśmy się do najbliższego mechanika. Ten, zdiagnozował: zardzewiały stabilizator koła się rozleciał. Trzeba naprawić. Na części czekaliśmy do dnia następnego. W tym czasie odbyliśmy spacer do pobliskiego Jarosławca, gdzie weszliśmy na kolejną latarnię.
Dane latarni:
Wysokość: 33,3 m
Zasięg światła: 23 Mm
Bilety ulgowe tylko dla młodzieży do 18 roku życia

Swoją drogą, Jarosławiec to bardzo przykre miasto. Niektóre uliczki sprawiają wrażenie opustoszałych: zamknięte sklepy, stragany, puste stoiska. Kiepsko to wyglądało.
Po powrocie do Jezierzan, postanowiliśmy spędzić trochę czasu nad jeziorem. Jezioro to nazywało się Wicko. Było ładnie położone, wokół były tylko lasy, a od "naszej strony" co jakiś czas w jezioro wcinał się pomost, z którego podobno kiedyś można było wejść do wody, by popływać, teraz jednak miejscowi tego nie zalecali, ze względu na płytką wodę i zarośnięte dno. Pozwoliliśmy sobie puszczać latawce na jednym z pomostów. I jeden z tych latawców nawet nurkował.
Kolejny dzień zaczęliśmy od wizyty w warsztacie. Panowie artyści-rzeźbiarze dobrze zajęli się busem i naprawili usterkę. Nie zdarli z nas pieniędzy, pożyczyli dobrej drogi. Kiedy wyjechaliśmy okazało się, że nie działa prędkościomierz. Oskar bał się, że mechanicy przeoczyli linkę i ją urwali. Całe szczęście była tylko niepodpięta. Oskar poradził.

Dalej pojechaliśmy do Darłówka, gdzie była następna latarnia i gdzie kupiłam sobie piwo smakujące jak piernik w płynie.
Latarnia widoczna między nami, pod żurawiem, zapomnieliśmy o zdjęciu, gdy byliśmy bezpośrednio pod nią
Dane latarni:
Wysokość: 21 m
Zasięg światła: 15 Mm

Piernik w płynie
A naprawdę piwo "miodowo-imbirowe z nutą maliny"

Zrobiliśmy też sesję zdjęciową busa na tle ujścia Wieprzy.

Dalej udaliśmy się do Łaz. Spędzałam tam najlepsze wakacje nad morzem w moim życiu. Chciałam zobaczyć jak to tam wygląda po latach. Oskar z kolei chciał odnaleźć Leśną 31...

 Taką drogę wybrało dla nas Google Maps. Mało tego, był przy niej duży znak z ograniczeniem prędkości do 50 km/h!

Na Leśnej w Łazach.

Z  Łaz pozostało nam się kierować do Gąsek, gdzie kolejka na latarnię nas przegoniła.
 Dane latarni:
Wysokość: 49,80 m
Zasięg światła: 23,5 Mm

Dalej był deszczowy Kołobrzeg i jego latarnia.
Dane latarni:
Wysokość: 26 m
Zasięg światła: 16 Mm
Najdroższa latarnia na polskim wybrzeżu

Z Kołobrzegu kierowaliśmy się w stronę Niechorza. Na noc wylądowaliśmy na polu pod wiatrakami, skąd doskonale widzieliśmy światło latarni. Zastanawiało nas też, dlaczego ludzie mieszkający w okolicy wiatraków narzekają na hałas. My nie słyszeliśmy nic a nic.



Rano, z pola na którym spaliśmy, musieliśmy uciekać bardzo szybko, gdyż prowadziła nań błotnista droga, a zaczęło padać.
Na parkingu pod latarnią spotkaliśmy busowe małżeństwo z Żar. Pozdrawiamy Krynię i Jędrulę! ;) Pokazali nam swojego busa i patenty jakie w nim zastosowali, poczęstowali też gorącą herbatą i czekoladą. 
A sama latarnia? Oto ona:
Dane latarni:
Wysokość: 45 m
Zasię światła: 62,80 Mm
Nieczynna o 7 rano... ;<

Kolejne? Kikut i Świnoujście
Kikut, dane:
Wysokość: 18,2 m
Zasięg światła: 16 Mm
Zapchajdziura między Niechorzem, a Świnoujściem, nieudostępniona do zwiedzania

Final boss: Najwyższa latarnia na wybrzeżu, 300 schodów w górę
Świnoujście, dane:
Wysokość: 64,8 m
Zasięg światła: 24 Mm
Baaaardzo dużo schodów, dwa tarasy widokowe, długa kolejka

Między Kikutem, a Świnoujściem byliśmy także w Skansenie Słowian i Wikingów w Wolinie. Super miejsce. Bilety tanie jak barszcz (7 i 9 zł), a oglądania na 1-2 h. Polecam, zwłaszcza sympatykom średniowiecza.
Można sobie nawet poprzymierzać trochę sprzętu

Nie polecam Świnoujścia. Żeby zjeść pizzę w mieście, trzeba płynąć promem i płacić piniondze. Nie polecam.
Cebula w nas silna, więc pizzę zjedliśmy w Międzyzdrojach. Tam też natrafiliśmy na festiwal Indii, gdzie spróbowaliśmy tamtejszej herbaty i słodkości, wysłuchaliśmy też wykładu na temat szczęścia (jak dla mnie pierdolenie level max). Potem zajrzeliśmy do labiryntu luster. Kasowali po 10 złotych od łebka, ale skusiliśmy się. Fajnie oszukuje mózg. Można stać naprzeciwko człowieka, który stoi za kilkoma ścianami, a to wszystko dlatego, że gdzieś tam odbija się w lustrze. Ciekawa rzecz, szkoda tylko, że labirynt taki mały.

Spaliście kiedyś 5 m od jeziora? My tak ;)

Następnego, ostatniego już dnia naszej podróży, trafiła nam się ładna pogoda. Z rana poplażowaliśmy w Międzywodziu, po południu wyruszyliśmy w drogę powrotną.
Droga powrotna przebiegała bez zakłóceń. Do czasu, gdy silnik nie zaczął szurać i nie zaświeciła się kontrolka oleju. Mimo, że sprawdzaliśmy stan oleju przed wyjazdem i mimo, że nawet go dolaliśmy, bus postarał się go pozbyć. Szkoda tylko, że w środku autostrady. Całe szczęście udało nam się doturlać do stacji benzynowej, gdzie po otwarciu klapy silnika okazało się, że cały silnik jest w oleju, a miejsce wycieku trudno zlokalizować*. Kupiliśmy dolewkę, zaaplikowaliśmy i po około 12 godzinach od rozpoczęcia podróży, byliśmy w domu.


*Ostatecznie po powrocie okazało się, że wylało się z bagnetu i wlotu powietrza

Podsumowanie:
Latarnie: 16
Kilometry: 2180,1
Koszty:
Naprawa: 250 zł
Paliwo: Około 650 zł
Parkingi (miejskie, nie noclegi): 65 zł
Noclegi: 0 zł
Prysznic turystyczny: 20 zł
Krzesło turystyczne: 20 zł
Materac dmuchany: 26 zł
Pompka: 6 zł
Wnioski:
Kanapa w pozycji do spania musi być idealnie równo.
Jadąc we dwoje meble są super.
Brakujące wyposażenie należy dokupować w chińskich marketach i na biedronkowych wyprzedażach.
Najbliższej stacji benzynowej nie wolno szukać używając opcji "stacje benzynowe w okolicy" od Google. Należy zjechać najbliższym zjazdem z autostrady.
Nie należy wylewać wina na łóżko.
W lesie są komary. MASA KOMARÓW.
Słoik dżemu należy zawsze włożyć w bezpieczne, miękkie miejsce.
Nie należy myć naczyń na parkingu pod Tesco.

Brak imienia dla busa
Azor? Trójniak? Coś innego? Czekamy na propozycje i następny wyjazd :)




czwartek, 25 sierpnia 2016

Wybrzeże cz. 3 - Stilo - Ustka, pierwsza awaria i błotny taniec

A kolejna była latarnia Stilo. Zanim do niej dotarliśmy musieliśmy jeszcze odstać swoje w korku. Nie był to jeszcze długi weekend, a jednak przejechać już było ciężko.
Latarnia jest położona w środku lasu, przy szlaku doń prowadzącym znajdowały się dwa parkingi, dwa bary i jedna, prawdopodobnie 4-mieszkaniowa kamienica. Podjechaliśmy na parking. Tam, jakiś szczylas zażyczył sobie dychę za parking. DYCHĘ. Dychę za parking pośrodku niczego. Ledwośmy to przeżyli, ale nie mieliśmy wyboru, nie było gdzie zostawić busa. Zaparkowaliśmy i zaczęliśmy wchodzić. Ścieżka prowadziła przez ładny, typowy nadmorski las. Wszędzie sosny, a pod stopami piasek. Trzeba było wspiąć się na nieduże wzgórze, żeby zobaczyć cel wędrówki. Gdy byliśmy w połowie drogi do latarni zaczęło padać. Potem padało coraz mocniej, aż zaczęło lać. Ale kto by tam pomyślał wcześniej, żeby zabrać kurtkę albo chociaż bluzę... Deszcz skrócił drogę, trzeba było dobrze przebierać nogami, żeby nie nasiąknąć jak gąbka. Gdy naszym oczom ukazała się latarnia, ukazała się im także kolejka. Taka, że nic nam nie dało przyspieszanie przy wchodzeniu, bo ile nie zmokliśmy wtedy, tyle nas zmoczyło, gdy staliśmy w kolejce. Co ciekawe, była to jedyna latarnia, gdzie za wstęp płaciło się nie na dole, zaraz przy drzwiach, a na górze. Prawdopodobnie dlatego, że po drodze były piętra i na nich wystawiono czyjeś obrazy. Tak mnie "zachwyciły", że nawet nie zapamiętałam, czyja to była wystawa. A może zwyczajnie nie znam się na sztuce.
Na samym szczycie latarni nie zabawiliśmy długo z racji silnego wiatru i deszczu. Mi ciężko było się ruszyć z jednej strony tarasu widokowego na drugą - z tej drugiej zacinało prosto w twarz. Zeszliśmy więc na dół, zrobiliśmy sobie najszybsze i najbrzydsze zdjęcie świata, a następnie biegiem (tak, ja w japonkach z Chrabąszcza) udaliśmy się do busa.
Dane latarni:
Wysokość: 33,4 m
Zasięg światła: 75 Mm

Po tej latarni mieliśmy dosyć. Nadszedł czas, żeby coś zjeść. Byliśmy umówieni z kuzynką Oskara w Łebie, więc tam też chcieliśmy coś wszamać. Padło na pizzę. Jak to w miejscowościach turystycznych, o dobrą pizzerię nie tak łatwo. A jednak udało nam się znaleźć, nazywała się Chata Rybacka i znajdowała się w pobliżu cumowania wszelakich statków wycieczkowych. Czymś, co wyróżniało to miejsce był sos czosnkowy, który nie był robiony tak, jak większość sosów czosnkowych w tym kraju. Był lekko pikantny i nie był zrobiony na mieszance jogurtu i majonezu. Przypuszczamy, że bazą była śmietana z domieszką majonezu, bądź bez niej.
Po jedzonku odnaleźliśmy kuzynkę Oskara Ewelinę, jej chłopaka Karola i ich syna Michała. Razem udaliśmy się na plażę, gdzie ogrodziliśmy się parawanem i rozmawialiśmy. 
Nie trwało to zbyt długo, ze względu na panującą aurę. Przenieśliśmy się do zacisznej altanki pod pensjonatem, w którym nocowali. Zrobiliśmy grilla, w trakcie którego dosyć porządnie wiało i padało. Cały plac wyglądał jak pole ryżowe. Zastanawialiśmy się, czy kolejnego dnia uda nam się odjechać busem. Dzięki uprzejmości właścicieli pensjonatu mogliśmy zaparkować na palcu, a także skorzystać z łazienki i gorącego prysznica. Wspaniałe uczucie po kilku dniach chlapania się w chłodnej wodzie.
Kolejnego dnia zjedliśmy śniadanie i zaczęliśmy się zbierać, by ruszać w dalszą drogę. Całe szczęście Oskarowi udało się wyjechać z placu bez konieczności pchania busa. Jednak zaraz za bramą pensjonatu spotkała nas przykra niespodzianka - przesuwne drzwi przestały współpracować, mianowicie, nie chciały się zasunąć. "Daj, ja zasunę" powiedział Oskar. Minutę później stał z drzwiami w rękach, a ja biegłam po Karola, żeby ten pomógł mu naprawić usterkę, bądź zamknąć drzwi tak, żeby podczas jazdy nie odpadły. Zabawne, że dosłownie pół godziny wcześniej pomyślałam "Ciekawe co by było, jakby nam te drzwi się zepsuły?". Do końca wyjazdu nawet w myślach nie wypowiadałam słów "zepsuty, awaria, urwało się". A wydawało mi się, że to, że wydech spadł z uchwytu, to był problem... To był tylko detal.
Bez drzwi musieliśmy sobie radzić przez cały dzień. Była niedziela, nie mogliśmy więc znaleźć żadnego warsztatu, który by coś poradził. Postanowiliśmy poczekać do poniedziałku i wtedy pojechać do Słupska, gdzie mechaników samochodowych jest od zatrzęsienia.
Niedzielę spędziliśmy w Czołpinie. Jest tam kilka ścieżek Słowińskiego Parku Narodowego słynącego z wędrujących wydm. Była tam także kolejna latarnia.
Dane latarni:
Wysokość: 25,2 m
Zasięg światła: 21 Mm

A co się robi, gdy Oskar postanawia umyć buty poprzez wejście w nich do Bałtyku i one potem nie chcą same wyschnąć? A no, robi się to:
Efekt murowany. "Jeśli coś wygląda głupio, ale działa, to wcale nie jest głupie." ~ internetowi mędrcy

A trzeba przyznać, że suszenie okazało się dużym problemem. Wciąż padało, my ciągle chodziliśmy w mokrych ubraniach. Rozkładaliśmy je na tylnej kanapie, ale one nie chciały schnąć. Spaliśmy w środku, więc para wodna z naszych oddechów znacznie przyczyniała się do wzrostu wilgotności wewnątrz. Ręczniki, kostiumy kąpielowe - czasem i po 2 dniach leżenia na wierzchu i nieużywania były mokre. Następnym razem poprosimy upały, będzie prościej.

Kolejną noc spędziliśmy w okolicy Dominka, takiej małej wioski. Zaparkowaliśmy na wzgórzu pod lasem, skąd mieliśmy widok na okoliczne pola i wieczorny spektakl, jaki po zmroku zapewniły nam kombajny, które wyjechały na żniwa. Szczerze mówiąc, nie miałam pojęcia, że żniwa można robić po ciemku. W każdym wypadku - fajnie było coś takiego zobaczyć.

Następnego dnia odszukaliśmy jakiegoś mechanika w Słupsku, zadzwoniliśmy i spytaliśmy, czy podejmie się wymiany łożyska w drzwiach. Zgodził się, więc podjechaliśmy, zostawiliśmy busa i poszliśmy do galerii. Na śniadanie KFC, potem długi spacer po sklepach.
Wszyscy na widok tego wehikułu krzyczeli Jaki fajny samochód ze Scooby Doo!. My natomiast Pa, jaka fajna T2!
Nie obyło się więc bez zdjęcia :)

Oskar: Jaaa, sportowe samochody są takie suuuuper!

Ja: Nie.

To znaleźliśmy w Pepco. Bus dla najmłodszych.

Znów zjedliśmy i opuściliśmy galerię. Powrót do warsztatu zajął nam znacznie mniej czasu niż droga z niego do centrum handlowego. Bus był gotowy. 100 złotych. Dużo, patrząc na to, że łożysko, które nam umarło mogło kosztować nie więcej niż 10 złotych. Ale na północy tak jest, gdy widzą śląskie blachy, to myślą, że zapłacimy dolarami i zostawimy im napiwki wielkości tamtejszych pensji. Nie przyjmują do wiadomości, że mieszkańcy województwa śląskiego wcale nie są aż tak bogaci jak biznesmani z Katowic. Z pracy mechaników też nie byliśmy jakoś specjalnie zadowoleni. Pierwsza rzecz: podejście do klienta. Pan szef, który przyjmował busa nie był zbyt miły. Do tego mieli zadzwonić jak skończą. Nie zrobili tego, sami musieliśmy się upomnieć. Druga rzecz: drzwi chodziły gorzej niż przed naprawą, trudniej je było odsunąć i zasunąć. No i trzecia to cena. Nie pozdrawiamy.
Ze Słupska pojechaliśmy do Poddąbia skąd mieliśmy odebrać Jaśka. Znaczy, Damiana. Pracował w budce z lodami na plaży. My, czekając aż skończy dniówkę, poleżeliśmy trochę na plaży i trochę popływaliśmy w morzu. Był to dzień po tym, jak dwie dziewczynki utonęły w Bałtyku. I faktycznie, nie było zbyt bezpiecznie, mimo, że była biała flaga. W wodzie, bardzo blisko brzegu, gdzie woda była ledwie do kolan, był wyczuwalny bardzo silny prąd, równoległy do plaży. Tak silny, że plątał nogi dorosłym, którzy chcieli przejść dalej. Zupełnie, jakby tam płynęła rzeka. Rwąca rzeka. Nie dziwię się, że porwało dzieci.
Wieczorem pojechaliśmy do Dębiny, gdzie spaliśmy dzięki gościnności Jaśka i jego dziadków. Znów zrobiliśmy grilla. Tej nocy spaliśmy w przyczepie, nie w busie. Mózg Oskara tego nie ogarnął i gdy Jasiek w nocy wstał do toalety, Oskar obudził mnie i mówił Patrz! Ktoś tu jest! Nie zamknęliśmy busa! Taki to bohater, który chroni swoją kobietę i nie chce jej nadmiernie martwić...
Gdy obudziliśmy się rano, znów padał deszcz. Wzięliśmy prysznic, usmażyliśmy naleśniki i byliśmy gotowi do dalszej drogi. Niestety droga dojazdowa na działkę była jednym wielkim polem błotnym. Bus ruszył na popych, bo przez noc zdążył ugrzęznąć w ziemi. Oskar mu nie odpuszczał, przez te kilkadziesiąt lub więcej metrów trzymał gaz do dechy. Z daleka bus zdawał się skakać jak zabawka, rzucało go na lewo i prawo, skakał w górę i w dół. Był cały w błocie. Ale wyjechał. Nim dogoniliśmy go z Jaśkiem, którego odwoziliśmy do pracy, zobaczyliśmy, że Oskar zaczął już oceniać straty - był to dżem wiśniowy, który potłukł się, bo był źle zapakowany, przez co upaćkał wszystko, co się koło niego znajdowało - od papieru toaletowego, przez baniaki z wodą, po linę holowniczą.
A to wszystko postanowiliśmy wyczyścić w Ustce, w trakcie wizyty u Charków, u których wczasy spędzaliśmy rok temu. Oskar telefonuje:
- Dzień dobry pani Basiu, czy ma pani dwie filiżanki herbaty?
- Ja cię, Oskar, zabiję, już idę do drzwi!
- Ale my....
*piiiip piiiip piiiip*
Nie zdążyliśmy powiedzieć, że nawet jeszcze w Ustce nie jesteśmy. Ale gdy już dotarliśmy, zostaliśmy, jak zawsze, ciepło przyjęci. Trochę porozmawialiśmy, poopowiadaliśmy, pokazaliśmy busa. Zaproponowali, byśmy na tę noc zostali u nich na placu. Nie mieliśmy tego w planach, ale z chęcią zgodziliśmy się, bo była to okazja do kolejnego towarzyskiego grilla. Nim jednak do niego doszło, zjedliśmy rybkę u pani Jadzi, ze słynnym masłem czosnkowo-ziołowym. Pochodziliśmy też trochę po sklepach, kupiliśmy to i owo w tych wielkich namiotach ze wszystkim. Zdjęcie pod latarnią też musiało być.
Dane latarni:
Wysokość: 19,5 m
Zasięg światła: 18 Mm
Pamiętacie hejt na tę latarnię? >klik< W tym roku też tam nie weszliśmy

Wieczorem podreptaliśmy na drugą stronę Ustki po miód pitny i piwo, potem rozpaliliśmy grilla i rozpoczęliśmy grę w alkojengę. Bardzo fajna sprawa, pod warunkiem, że nie ma się zbyt mocnego alkoholu.
Rano zapakowaliśmy rzeczy i chcieliśmy ruszać dalej. Okazało się, że bagażnik się nie domknął i pomimo wielu prób wciąż nie chce się zamknąć. Pierwsze co, to pomyśleliśmy o problemie z zamkiem, mechanizm wydawał się znajdować w dziwnym położeniu, którego nie mogliśmy zmienić. Zaaplikowaliśmy mu trochę WD40, jednak to nie rozwiązało problemu. Ale przy którejś z kolei próbie zamknięcia klapy zauważyłam, że bok klapy w ogóle nie dochodzi do miejsca, do którego powinien. Patrzymy, a tu po prostu tylna skrzynia jest za bardzo wysunięta, przez co bagażnik się nie domykał... Brawo my.


środa, 24 sierpnia 2016

Wybrzeże cz. 2 - Krynica Morska, Gdańsk, Sopot, Jastarnia, Rozewie, Jastrzębia Góra

4. sierpnia. Obudziliśmy się w komarowym lesie. Słońce lekko przebijało się przez chmury, dlatego szybko zjedliśmy bułki z serem i szynką, spakowaliśmy się na plażę, ubraliśmy kostiumy kąpielowe, odpaliliśmy busa i pojechaliśmy w stronę Krynicy i pierwszej latarni na szlaku. Zostawiliśmy nasz wehikuł na poboczu i podążyliśmy za znakami wskazującymi drogę do latarni. Prowadziła ona między ośrodkami, żeby zakończyć się u celu, który znajdował się obok zwyczajnego bloku mieszkalnego. Niejedną latarnię w życiu widzieliśmy, ale większość z nich znajdowała się w jakimś centrum miasta, czy w porcie. Ta jednak stała w krzakach, na dodatek koło bloku. Jak się później okazało, obiekty tego typu znajdują się głównie w dziwnych miejscach. Kupiliśmy bilety w cenie, której nie pamiętam (ciężko byłoby zapamiętać wszystkie 12 cen biletów wstępu, jednak zazwyczaj wahały się one wokół 4 i 6 oraz 5 i 7 złotych), a następnie wspięliśmy się na górę. I to, co tam zobaczyliśmy to był jeden z lepszych widoków z całego wyjazdu - po jednej stronie widać było morze i plażę przy nim, dalej był pas lasu, droga, znów pas lasu i znów woda, czyli Zalew Wiślany.
Ten zielony trójkąt za szybą to pas lasu. Po jego prawej i lewej stronie - woda

Coś o samej latarni:
Wysokość: 26,5 m
Zasięg światła: 18 Mm (mile morskie)
Oskar, zobaczywszy wielką żarówkę, nie mógł się oprzeć...
"A to zdjęcie wstawisz na bloga i podpiszesz, że nie mam pomysłu!"
No to jest.

Po zejściu z latarni trochę poplażowaliśmy, udało nam się nawet trochę poleżeć na słońcu i zanurzyć się po szyję w zimnej wodzie Bałtyku. Nie trwało to jednak zbyt długo - w planach na ten dzień mieliśmy jeszcze wizytę w Gdańsku.
Ruszyliśmy w stronę stolicy województwa pomorskiego. Chcieliśmy najpierw skoczyć do Juli, gdzie mieliśmy kupić prysznic, którego nam brakowało. Jednak Gdańsk i okolice są całe w remontach dróg. Nawigacja oszalała, wszędzie były korki, nie sposób było tam dojechać. Błądząc tak od godziny po mieście, postanowiliśmy skoczyć do jakiejś pobliskiej galerii, żeby skoczyć do toalety, chwilę odsapnąć i zastanowić się co dalej. Weszliśmy do Carrefoura. Kupiliśmy tam krzesło turystyczne, prysznic, materac i pompkę (która później okazała się hitem) i co istotne - zapłaciliśmy za to grosze. Wcale nie potrzebowaliśmy sklepów turystycznych.
Po opuszczeniu miejsca zakupów, skierowaliśmy się w stronę jednej z latarni - znajdowała się ona w Porcie Północnym. Aby do niej dotrzeć zaparkowaliśmy na parkingu przy muzeum Westerplatte, tak więc, przy okazji oglądania (nie była udostępniona do zwiedzania) latarni, dowiedzieliśmy się czegoś więcej z historii.
Latarnia w Porcie Północnym
Dane:
Wysokość: 56 m
Zasięg światła: 25 Mm

Spod pomnika Westerplatte można było zobaczyć także drugą gdańską latarnię, którą, z racji późnej pory, tylko obejrzeliśmy z drugiego brzegu.

Latarnia Gdańsk Nowy Port
Dane:
Wysokość: 31,3 m
Zasięg światła: 17 Mm
Obecnie wygaszona, służy tylko celom turystycznym

Po obejrzeniu muzeum i latarni wyruszyliśmy w poszukiwaniu miejsca noclegu. W mieście jest to znacznie trudniejsze niż na wsiach czy odludziach. Wylądowaliśmy w dzielnicy Oliwa, dokładniej gdzieś w okolicach jakichś ogródków działkowych, gdzie znajdował się kawałek lasu, który nazywany był "użytkiem ekologicznym". Nie do końca wiedzieliśmy co to oznacza i jak wygląda ochrona czegoś takiego. Jednak do lasu prowadziła droga, ewidentnie użytkowana przez samochody. Nie mamy w zwyczaju śmiecić tam, gdzie się zatrzymujemy - raczej działamy odwrotnie i gdy wokół miejsca, gdzie parkujemy busa na noc jest trochę śmieci, to większą część staramy się sprzątać (o ile to możliwe oczywiście, bo trudno, żebyśmy zwijali do busa jakąś starą oponę). W tym oliwskim lesie nie było jednak (przynajmniej dla mnie) zbyt komfortowo. Kręcili się tam ludzie, nie mieliśmy pewności, czy nasza obecność nie sprawi, że jakiś człowiek "któremu wszystko przeszkadza" wezwie jakieś służby, które mogłyby nałożyć na nas mandat, a w najlepszym wypadku, przegonić.
Kolejnego dnia szybko zmyliśmy się z lasu i pojechaliśmy do Sopotu, gdzie, w czasie płacenia za parkomat zaczepiła mnie jakaś dziwna kobieta i spytała, czy nie chcę wynająć pokoju. Odpowiedziałam "dziękuję, my nie wynajmujemy" i odeszłam. Coś jeszcze do mnie mówiła i się uśmiechała, ale mówiła to na tyle cicho i niewyraźnie, że odpowiedziałam jej uśmiechem i uciekłam, ucinając jakąkolwiek dalszą rozmowę. Przeszliśmy plażą w stronę molo. Gdy już dotarliśmy do niego, zaczęło padać. I ten deszcz towarzyszył nam przez kolejnych kilka dni. Weszliśmy na latarnię, gdzie nie miał ochoty wchodzić nikt, poza nami. Oto ona:
Latarnia widoczna w tle

Dane latarni:
Wysokość: 33 m
Zasięg światła: 7 Mm
Nie jest już obiektem nawigacyjnym ze względu na zasięg światła

Chcieliśmy także przejść się po molo. 7 zeta od łebka. Odechciało nam się. Może i nigdy tam nie byliśmy, ale jednak co molo to molo i opłata za wstęp wyższa niż na najdroższą latarnie, to jednak przegięcie. Powinna być symboliczna, a nie nastawiona na zachodnich przybyszów z kieszeniami wypchanymi euro czy funtami. Było nam dane wypróbować nowego Oculusa, na którym wyświetlany był film 360 z Rio, to tak z okazji igrzysk. Fajna sprawa. Wracając przez miasto kupiliśmy sobie lody i zobaczyliśmy słynny "Krzywy domek". Szliśmy sopockimi chodnikami, a deszcz cały czas moczył nam ubrania. W pewnym momencie zorientowaliśmy się, że na dobrą sprawę nie wiemy, jak dotrzeć do busa. Intuicyjnie skręciliśmy w jakąś uliczkę. Chcieliśmy znaleźć się przy plaży, wtedy odnalezienie go byłoby łatwiejsze. Wejść na plażę milion, wszystkie podobne, ale to przy którym aktualnie byliśmy nie powiedziało nam, czy powinniśmy iść w lewo czy w prawo. Poszliśmy w prawo, ale to nie było to. Zawróciliśmy i poszliśmy na lewo. Też nie to. Dopiero, gdy drugi raz poszliśmy w prawo, dużo dalej niż wcześniej, znaleźliśmy nasze kolorowe maleństwo.
Z Sopotu pocisnęliśmy (o ile w ogóle można użyć tego słowa w stosunku do busa) na Hel.
Zdjęcie z przydrożnego parkingu w drodze na półwysep:

W tle Zatoka Pucka

W drodze na Hel zahaczyliśmy o Labirynt w Polu Kukurydzy. Taka zabawa dla dzieci, wstęp bagatela 29 złotych od osoby. Ale skusiliśmy się. Dostaliśmy mapki i ruszyliśmy. Labirynt nie był trudny (ale mnie udało się zapętlić), ale za to zapewniał wrażenia przy przedzieraniu się przez błoto i rzeki płynące przez labirynt (w końcu było to zwykłe pole uprawne). Na koniec można było wejść do autobusu, który był umieszczony do góry nogami i pod takim kątem, że mózg wariował oraz spróbować sił w jeździe na rowerze z odwróconym układem kierowniczym.
Gdy dotarliśmy na Hel, zostawiliśmy busa w centrum i poszliśmy w stronę latarni. Niby blisko, a jednak kawałek się szło. Na tę latarnię nawet chcieliśmy wejść, ale kolejka, jaka tam była i nasz bilet parkingowy uzmysłowiły nam, że się obejdzie. Szybkie zdjęcie i dalej, na cypel, na "początek Polski"
Dane latarni:
Wysokość: 41,5 m
Zasięg światła: 17 Mm


Cały Półwysep Helski był okrutnie zakorkowany. Nie było tam żadnych remontów, tylko zatory na drodze. I tak, jadąc z prędkością oscylującą między 20, a 40 km/h dotarliśmy do Jastarni, gdzie nie byliśmy nigdzie poza latarnią:
Zdjęcie tak twarzowe, że aż wstyd publikować coś takiego...
Dane latarni:
Wysokość:13,3 m
Zasięg światła: 15 Mm
Nieudostępniona do zwiedzania

Kolejna była latarnia w Rozewiu.
Dane latarni:
Wysokość: 33 m
Zasięg światła: 26 Mm

Tego dnia ustanowiliśmy rekord - 4 latarnie jednego dnia. Ostatnią odwiedzaliśmy, gdy już lekko zaczęło się ściemniać.
Potem udaliśmy się na spoczynek, naszym "hotelem" był tym razem parking leśny. Miejsce bezpieczne z punktu widzenia noclegu - nikt nie może stamtąd przepędzić.
Następny dzień przywitał nas jako-takim słońcem. Pozbieraliśmy manatki i za chwilę już byliśmy przy plaży. Dokładnie przy "Gwieździe Północy", czyli najbardziej wysuniętemu na północ miejscu naszego kraju.
Tak naprawdę to kamień. Z masą tabliczek fundatorów. Nie tego się spodziewałam.

Później prosto na plażę. Zabraliśmy materac i pompkę, które kupiliśmy w Gdańsku. Chcieliśmy napompować materac, ale szybko okazało się, że on wlot powietrza ma o średnicy około 3 cm, zaś pompka - 1 cm. Zrobiliśmy "przejściówkę" z woreczka, ale to niewiele dało. Nasze urządzenie było za małe, szybciej było ustami. Niestety nasza radość z plażowania nie trwała długo: zaraz nadciągnęły czarne chmury, a wraz z nimi ulewa, która sprawiła, że obładowani do granic możliwości, z "gołymi" tyłkami, biegliśmy do busa, żeby schronić się przed wścibskimi kroplami deszczu. Co zrobiliśmy? Jak to co, pojechaliśmy na kolejną latarnię...
A kolejna była... 

poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Wybrzeże, cz. 1. - przygotowania, Malbork, pierwsze spojrzenie na Bałtyk.

Postawiliśmy sobie cel - dojechać na polskie wybrzeże, dobrze bawić się przemierzając je od wschodu na zachód zaliczając przy okazji wszystkie latarnie morskie, a na koniec bezpiecznie wrócić do domu. A tego wszystkiego dokonać niczym innym jak busem.

Chcąc wyruszyć musieliśmy się dobrze przygotować, co wymagało nie lada wysiłku. Należało wyposażyć busa we wszystko, co będzie nam wtedy potrzebne. Pracowaliśmy non stop na to, żeby wszystko zostało dopięte na ostatni guzik. Oskar jednocześnie dłubał przy busie i chodził do pracy, mnie z kolei, rodzice pytali, czy już się przeprowadziłam, czy nie, gdyż widywali mnie tylko wtedy, kiedy po cichu wracałam późnym wieczorem do domu, zmęczona jak pies.
Stan busa na czas wyjazdu:
- wymieniony rozrusznik (po naszej przygodzie w Sudetach)
- wymieniony wysprzęglik wraz z towarzyszącymi przewodami i płynem hamulcowym
- wymienione lusterka na oryginalne (w końcu takie, w których było coś widać!)
- nowe zegary i naprawa prędkościomierza
- autorski przełącznik do świateł Oskara
Mechanik powiedział, że póki hamuje, można jeździć, nic się nie powinno zepsuć, bo w tym busie nie ma co się zepsuć,  a jak coś już się zepsuje, to można to naprawić młotkiem. Ale o bezawaryjności busa opowiem później.
Pojazd miał być naszym domem i środkiem lokomocji jednocześnie, trzeba było więc zadbać, by wszystko działało jak należy i by każda najmniejsza rzecz miała swoje miejsce. Przygotowaliśmy miejsce montażowe pod kanapę, którą następnie sami stworzyliśmy z dwóch starych łóżek (z jednego wzięliśmy deski, materac i tapicerkę, z drugiego mechanizm wersalki) . Aby kanapa była na swoim miejscu wykonaliśmy także dwie skrzynie: jedną nad silnik, podtrzymującą gąbkę będącą przedłużeniem łóżka, tam trzymaliśmy cały zestaw naprawczy, krzesła, tam grzaliśmy wodę ciepłem z silnika, drugą - pod samą wersalkę, na rzeczy osobiste. Żeby można było w nim komfortowo spędzać noc i nie bać się gapiów o poranku, wykonałam zasłony, które sprawiły, że nawet bardzo ciekawskie oko nie było w stanie dostrzec tego, co było w "części sypialnianej" busa. Problem był jedynie z ich montażem. Naszym pomysłem było, by umieścić je na drążkach przeznaczonych do firanek (takie drążki, na jakich wiesza się, np. firanki w łazience, czy w oknie kuchennym), które były zawieszone na haczykach przyklejonych do ścian busa. Szkoda tylko, że rozwiązanie było na tyle nietrwałe, że haczyki odpadały po 2-3 godzinach od przyklejenia, kiedy bus stał w miejscu, a zasłon nikt nie dotykał. Uznaliśmy, że to wina kleju (u mnie w domu zawsze po zmianie kleju wszystko wisiało jak należy), jednak kiedy haczyki odpadły nawet po poxipolu, poddaliśmy się. Wieszaliśmy je jakkolwiek, wsadzając jedna w drugą, czy przeciągając sznurek, bądź nie wieszaliśmy ich wcale, gdy spaliśmy na totalnym odludziu. Wszystkie drążki się połamały lub powyginały - na następny wyjazd zastosujemy inny system mocowania.
W dniu wyjazdu doprowadzaliśmy całość busa do porządku: czyściliśmy obicia bocznych ścian, które jakiś "mądry" człowiek posmarował klejem, zamiataliśmy, myliśmy każdy element, który dało się umyć, odświeżaliśmy białym sprayem zardzewiałe części. Ta ostatnia czynność znacznie podniosła walory estetyczne pojazdu, rudy nalot już tak nie odstraszał. To, co zirytowało mnie najbardziej podczas czyszczenia, to czarno-szare odciski palców na karoserii. Nie wiem, czym je ktoś wysmarował, a potem macał, ale to cholerstwo jest tak trwałe, że żaden środek, żadne ciśnienie wody i żadne szorowanie nie może temu sprostać.
Pakowanie, przynajmniej w moim przypadku, przebiegało w dwóch etapach: najpierw trzeba było spakować się w domu, do, najlepiej jednej i jak najmniejszej, torby, a następnie przepakować wszystko do busa. Ze względu na niewielką ilość miejsca, ubrania i inne rzeczy osobiste znajdowały się bezpośrednio w skrzyni.



Czas na przygodę! 

Wyruszyliśmy we wtorek, 2. sierpnia, około godziny 23. Na pierwszej lepszej stacji zatrzymaliśmy się, żeby zatankować do pełna i zmienić wycieraczki na przedniej szybie. Zmierzyliśmy stare pióra, kupiliśmy nowe i... Pół godziny obmyślaliśmy sposób mocowania, gdyż nowy trochę różnił się od starego. Przekładaliśmy małe części w jedną, drugą, a czasem nawet trzecią i czwartą, żeby coś z tego wyszło. W końcu, zupełnie przez przypadek odkryliśmy sposób montażu. I dopiero tutaj tak naprawdę nasza podróż się rozpoczęła.
Ruszyliśmy w stronę Częstochowy, następnie bezpłatnym odcinkiem A1, a potem już wlekliśmy się jakimiś dziurawymi drogami przez wsie mniejsze lub większe.
Następnego dnia, był to już 3. sierpnia, dojechaliśmy na północ. Nie byliśmy jeszcze nad samym morzem, ale byliśmy bardzo zmęczeni - ja, choć nie prowadziłam i próbowałam drzemać, miałam problem, żeby trzymać oczy otwarte, Oskar był zmęczony przygotowaniem busa, pakowaniem, i prowadzeniem. Zatrzymaliśmy się w jakimś polu czegoś. Nie mamy pojęcia, co to było za warzywo, wiemy jedynie, że na polu była masa błota. Mnóstwo, mnóstwo błota. I wtedy wychodzę ja, w śnieżnobiałych butach... Powiem tyle, białe, to one już nie były.
No dzień dobry pole!

Krótka drzemka i pojechaliśmy dalej. Było chłodno, pogoda niezbyt zachęcała do morskich kąpieli, dlatego kierowaliśmy się na Malbork. Żadne z nas tam jeszcze nie było, a wiele osób mówiło, że warto. Zaufaliśmy im. Mnie na widok bardzo starych, dużych budynków z czerwonej cegły miękną nogi, więc nie wyobrażałam sobie, żeby tam nie wstąpić. I dobrze zrobiliśmy, bo zarówno zamek, jak i całe muzeum robi wrażenie.
 Zamkowy dziedziniec
Przy drodze wypatrzyliśmy duży parking, reklamujący się jako najtańszy pod zamkiem. W okolicy nie było miejsca, by zaparkować bez opłat, dlatego też zdecydowaliśmy się tam wjechać. Na dzień dobry pan parkingowy obwieścił nam, że za dzień postoju należy się 20 złotych. Dużo, okej, ale uznaliśmy, że skoro jesteśmy tutaj być może pierwszy i ostatni raz w życiu (bo ile razy jeździ się zwiedzać ten sam zabytek?), to nie ma co żałować. Aby dojść do kas biletowych, trzeba było przejść niecały kilometr, okrążając cały zamek. Ceny biletów? 30 złotych ulgowy, 40 normalny, jeśli ktoś wybiera opcję audioprzewodnika. Sporo, pomyśleliśmy. Ale to nie miało w tamtej chwili znaczenia, zapłaciliśmy i zostaliśmy skierowani do pani, która wydawała urządzenia, które miały nas oprowadzić. Urządzenia te były bardzo dobrym wynalazkiem - nie trzeba było słuchać przewodnika, który przynudza (lub nie, różnie bywa) i cały czas podążać za nim, żeby się nie zgubić (a naprawdę, było gdzie!). A tak, mieliśmy jako taką swobodę zwiedzania. W każdym pomieszczeniu, które było udostępnione turystom były umieszczone nadajniki gps, które sprawiały, że gdy znaleźliśmy się w ich zasięgu, odtwarzały odpowiednią ścieżkę z audioprzewodnika. Fajna sprawa, zwłaszcza, gdy chcemy obejrzeć coś dokładniej - przewodnik ze swoim gadaniem zawsze poczeka do chwili, gdy się przemieścimy. Zamku generalnie nie polecam osobom z nadwagą i ograniczoną możliwością poruszania się - jest masa wąskich (obecnie najmniejsze drzwi, jakie montuje się w mieszkaniach mają 80 cm szerokości - tamtejsze przejścia miały jakieś 60 albo i mniej) i bardzo wysokich schodów, które nawet sprawnych ludzi przyprawiają o zadyszkę. Nie polecam też rodzinom z małymi dziećmi - zwiedzanie trwa bardzo długo (2-3 godziny, jeśli poruszamy się dosyć szybko i bez przystanków), czasem przewodnik kieruje nas do małych galeryjek, które dla niektórych (dla mnie takie były) mogły wydawać się mało interesujące, czy wręcz nudne, jak np. wystawa monet, czy jakichś zdjęć z renowacji zabytku. A czym nas zamek zadziwił? Przede wszystkim swoim rozmiarem. Co nieco się o nim słyszało, ale nikt nigdy nie powiedział, że zamek to taki... kolos.  Przynajmniej jak na tamte czasy. 3 metry wysokości fundamentów zrobionych z głazów, 3,5 m grubości ściany, masa komnat, dużych komnat, wielkie krzyżowe sklepienia, sale z podgrzewaniem podłogowym wykonanym w XIII wieku, to naprawdę robi wrażenie, przynajmniej na mnie. Może to takie skrzywienie. Do ciekawostek budowlanych należał tam także grill, a raczej miejsce na palenisko i grill. Był on umieszczony wewnątrz budynku, pod wyciągiem, który był szeroki na jakieś 3-3,5m, wysoki na kilkanaście metrów. Kiedy weszło się pod wyciąg miało się wrażenie, że jest się zaledwie mrówką. Oprócz grilla, dziwnym pomysłem były także toalety dla mnichów. Umieszczono je wysoko w wieży. Pod toaletami nie było nic, poza, powiedzmy, "kanałem ściekowym". Kilkanaście metrów w górę tylko po to, żeby zrobić kibel. No może nie tylko po to. Miało to też funkcję obronną. Do wieży prowadziło jedno przejście, które w czasie ataku, mnisi uciekający w kierunku szaletów, mieli za sobą spalić. Zastanawia mnie tylko w jaki sposób, skoro to przejście było z cegły... Chyba, że mieli stworzyć ścianę ognia, która uniemożliwiłaby wrogowi dosięgnięcie ich. Wtedy to miałoby jakiś sens. Co jeszcze do wież, to nie była to jedyna. Inną można było zwiedzać, tzn. wejść na nią i podziwiać cały zamek z góry. Ale wstęp na nią był płatny i do tego ustawiały się na nią kolejki. Nie bardzo rozumiem  dlaczego płacąc za bilet wstępu 30, czy 40 złotych, mam jeszcze płacić za wejście na wieżę. Dla ograniczenia ruchu turystów? Czy to zwykłe wyciąganie kasy?
Co Oskara najbardziej poruszyło? Wystawa broni, zbroi i innych przedmiotów przeznaczonych do walki. Nie sposób było go stamtąd wyciągnąć, zwłaszcza, gdy zobaczył ogromną pawęż, którą zapewne ciężko byłoby mi unieść.
Owa pawęż 

Prosto z Malborka mieliśmy udać się do Krynicy Morskiej, tam, gdzie rozpoczyna się Szlak Latarni Morskich, jednak najpierw pojechaliśmy do Elbląga, bowiem przed wyjazdem nie zdążyliśmy zorganizować jednej, bardzo ważnej rzeczy - prysznica turystycznego, czyli zwykłego worka na wodę z podłączoną rurką. Worek ten zawiesza się na drzewie lub w innym wysokim miejscu i już można cieszyć się płynącą wodą. Dodatkowe zalety takiego rozwiązania, to kolor samego prysznica - czarny - można położyć go na słońcu, a po całym dniu wodę mamy nagrzaną i nie trzeba dodatkowo podnosić jej temperatury dolewając gotowanej wody.
Elbląg - miasto ni małe, ni duże, jednak sklepy sportowo-turystyczne posiadało w liczbie dwóch. Żaden nie miał tego, po co przyjechaliśmy... Zjedliśmy więc pizzę U Benka i udaliśmy się w stronę Mierzei Wiślanej.
Nie dojechawszy do samej Krynicy, znaleźliśmy miejsce na spędzenie pierwszej nocy, jakieś 6 kilometrów od miejsca docelowego. Był to las, typowy nadmorski las, do którego można było bez problemu wjechać i, z którego, prowadziło dzikie dojście na plażę. Mieliśmy zatem nocleg w miejscy polożonym jakieś 100m do plaży, prywatnej plaży (w promieniu więcej niż 1 km nie było żywej duszy). Były jednak minusy tej sytuacji, mianowicie komary. Ledwie zdążyłam wyjść z busa, a już miałam na sobie przynajmniej cztery ugryzienia. Później opuściłam pojazd tylko, żeby dojść na plażę i żeby się umyć, a i tak byłam koszmarnie pogryziona.
Wspomniana prywatna plaża
Można uznać, że pierwsza część podróży była za nami. Dotarliśmy na wybrzeże, a bus nie sprawił nam żadnego kłopotu. Wyczekiwaliśmy dalszej podróży, przygód, które nas miały czekać, nie zdając sobie sprawy z tego, co nas czeka dalej...

poniedziałek, 25 lipca 2016

Zastawa

W sobotę przydarzył się ślub Magdy i Darka. A jak wiadomo, jeśli ślub, to i zastawa. Towarzyszyliśmy Prezesowi i Paulinie.
Szybki pomysł: bus i dzieci kwiaty. Specjalnie na tę okazję bus został pierwszy raz od pół roku umyty, taki zaszczyt kopnął w dupę nowożeńców.
Oto efekty:










niedziela, 24 lipca 2016

Pilsko

W zasadzie, to nie wiem od czego zacząć. Od tego, że jest lipiec, a przez jego połowę pogoda była dramatyczna: 15 stopni Celsjusza + deszcz, czy od tego, że nic się nie działo? Z nudów, a w większej mierze z tęsknoty za górami postanowiłam się wybrać na Pilsko, o którym już słyszałam od Oskara, a nawet od mojej mamy. A mnie wciąż tam nie było...
Do wędrówki zwerbowałam Izę, akademikową współlokatorkę, która na Pilsku była niejednokrotnie, ale głównie na nartach, z racji, że mieszka bardzo blisko (no, a przynajmniej nie 3 godziny drogi pociągiem).
Do Żywca dotarłam około 9.20, Iza czekała już na mnie na dworcu. Wsiadłyśmy do auta i ruszyłyśmy w stronę Korbielowa, skąd miałyśmy wyruszyć. Podjechałyśmy pod stację wyciągu, samochód zostawiłyśmy na dużym parkingu, przepakowałyśmy plecaki, rozłożyłyśmy kijki i byłyśmy gotowe do drogi. Jeszcze dobrze nie zdążyłyśmy wyjść, a już pojawił się problem oznakowania szlaków. Z miejsca, w którym byłyśmy powinno wychodzić kilka szlaków na Pilsko. Kilka, mam na myśli minimum trzy. Ale żadnego nie było widać w promieniu kilkudziesięciu, jeśli nie więcej, metrów. Z daleka wypatrzyłyśmy tablicę informacyjną z mapą. Z nadzieją podeszłyśmy, żeby zobaczyć, którędy powinnyśmy podążać. Niestety, było to tylko oznaczenie miejsc występowania głuszca. Niezbyt przydatne informacje. Spytałyśmy zatem państwa, którzy przechodzili i zdawali się schodzić z góry, czy orientują się w tutejszych szlakach, a raczej ich położeniu. Pan poradził nam drogę najpierw pod wyciągami, a potem gdzieś tam przejść. Iza zrozumiała, trochę znała teren, ja tylko popatrzyłam i poszłam. Miałam nadzieję, że szlak się znajdzie jeśli przez chwilę pójdziemy pod tymi wyciągami. I faktycznie, znalazł się. Zielony, niebieski albo czarny. Były tak dobrze namalowane, że nikt nie wiedział, jaki te znaki mają kolor. Dezorientacja nie dosięgała tylko nas, ale też innych, którzy chcieli dotrzeć na Halę Miziową, gdyż co chwilę ktoś zaczepiał nas i pytał, czy tędy to prosto. Była jedna droga, a mimo wszystko ludzie czuli, że nie wiedzą, gdzie idą.
W pewnym momencie dotarłyśmy do rozgałęzienia szlaków zielonego i czarnego. Zdecydowałyśmy podążać zielonym, choć nawet nie spojrzałyśmy na mapę. Wiedziałyśmy, że i tak dotrzemy tam, gdzie chcemy. Szkoda tylko, że nadrobiłyśmy sporo drogi lasem.
W końcu dotarłyśmy na Halę Miziową, usiadłyśmy pod schroniskiem, przekąsiłyśmy co nieco i poszłyśmy dalej. Do wyboru były dwie ścieżki: przez rezerwat oraz przez łąkę. Do wchodzenie wybrałyśmy opcję numer jeden. Droga nie należała do najłatwiejszych, było wąsko, obok ścieżek były urwiska, na drodze co krok stawały kamienie i korzenie. Naprawdę podziwiam ludzi, którzy zabierali na tę drogę dzieci. Plusem był jedynie cień, który dawały drzewa. Później jednak i on zniknął, gdyż za lasem zaczął się pas kosodrzewiny, gdzie powietrze zdawało się być okropnie gęste i wilgotne, nic przyjemnego podczas wysiłku fizycznego, jakim niewątpliwie jest wchodzenie pod górę.
Przyjemnie było dotrzeć na górę. Babia wydawała się być bardzo blisko, chmury nieco ograniczały widoczność Tatr. Świeciło słońce, a wiatr delikatnie chłodził rozgrzane ciało. Pamiętajcie o kremach do opalania, kiedy idziecie w góry...
Schodziłyśmy ze schroniska drogą, która nie była żadnym szlakiem. Doprowadziła nas jednak do celu. Całość wędrówki zajęła nam nieco ponad 5 godzin. W sam raz.



Babia Góra widoczna ze stoków narciarskich


Mój pierwszy melon w górach



Muah

piątek, 6 maja 2016

Pierwszy raz 1983 w Sudetach: 3,4,5/28

Wróciliśmy!
Pierwsza podróż wehikułem T3 została zakończona sukcesem. Pozdrawiam serdecznie wszystkich: tych, którzy temu kibicowali,  ale także tym, którzy mieli nas za wariatów i twierdzili,  że się nie uda.
Po kolei.
Pierwotnym pomysłem na majówkowy wyjazd była wycieczka nad morze, na którą, ze względu na odległość,  a co za tym idzie - koszt paliwa, się nie zdecydowaliśmy. Zamieniliśmy natomiast morze na Dolny Śląsk i 7 szczytów z KGP.
Poniższy wpis postanowiłam podzielić na dwie części: tę dotyczącą T3 i kwestii organizacji 'wyprawy' oraz tę związaną z turystyką i górami.
Zacznę może od gór.
Do 'miejsca docelowego' (tak naprawdę nie było to nic konkretnego) dotarliśmy dosyć późno (koło 16 z minutami byliśmy gotowi wyjść na szlak). Na pierwszy ogień poszła Borowa,  ot mała górka w okolicach Wałbrzycha. W połowie jakże długiej drogi na jej szczyt (podjeżdżając autem w sensowne miejsce zostawało jakieś 40 min marszu) zorientowaliśmy się,  że wcale nie należy ona do Korony Gór Polski, a do Korony Sudetów. Ktoś naniósł ją na mapy Google zupełnie niepotrzebnie,  my z kolei zaufaliśmy i poszliśmy ją zdobyć. A skoro już jestem przy temacie map,  to zdecydowanie odradzam poruszanie się po tamtych rejonach bez posiadania dobrego egzemplarza. Szlaki są fatalnie oznakowane,  a zasięgu internetu brak - słowem: licz na siebie i mech na drzewie.
Sam szczyt to były drzewa, miejsce po ognisku i sterta śmieci. Nie polecam. Do tego na szczyt prowadziło podejście na tyle strome, że ciężko było utrzymać ciało w pionie. Zdjęcie niestety mocno spłaszcza to podejście

Szałowe widoki, prawda?

Drugiego dnia udaliśmy się na Waligórę i Wielką Sowę. Nie, nie za jedną wędrówką, mieliśmy auto i musieliśmy po nie wrócić, a przejście w jedną stronę zajmowało 8 godzin.
Na Waligórę można było wejść w 15 min, ale przez nieoznakowane szlaki wchodziliśmy ponad pół godziny, okrążając górę. Na szczycie tylko drzewa i napis 'Waligóra 936 m n.p.m.'.
Znów genialny krajobraz. (Zdjęcie z twarzami ze względu na wpis do książeczki KGP)

 Zejście zajęłoby 10 minut, gdybyśmy na drodze nie spotkali pewnego 85-letniego pana, który każdego tygodnia,  w poniedziałek i czwartek, ruszał na wycieczki górskie. Chodzi tak często,  że jego żona pyta, czy on tak musi w te góry chodzić.  Na co on jej odpowiada: 'Jakbym nie musiał albo ktoś by mógł iść za mnie to bym nie szedł.  A tak, to muszę.'  Mówił,  bardzo dużo mówił. O Żydach i volksdeutschach w parlamencie,  o przyjacielu,  który niegdyś z nim chadzał,  a teraz dostał komputer i już się nigdzie nie rusza,  o tym, że jak leśnik spyta go, gdzie idzie i powie, że nie wolno, to on odpowiada, że lasy są państwowe, czyli jego, a sam leśnik jest u niego na służbie.  Jednak to, co najbardziej mi zapadło w pamięć,  to anegdota o życiu. 'Jesteście młodzi,  nie spieszcie się. Wiecie, każdy ma do przejścia jakąś drogę jedni taką,  inni dłuższą,  krótszą,  jeszcze inni zupełnie króciuteńką. I my idziemy,  prawda? I im szybciej idziemy,  tym szybciej dojdziemy do celu, do końca. Widzicie,  ja mam 85 lat,w styczniu skończyłem, i ja się nigdy, przenigdy nie spieszę. I sobie żyję,  na złość ZUSowi.'
Wielka Sowa. Albo wielkie tłumy.  Jedno z drugim się pokrywało. Ups, chyba zapomnieliśmy,  że jak jest majówka, to ludzie wpadają w "szał podróży". Na szczycie ktoś wymyślił jakieś coś z harcerzami i zespołem,  który próbował umilić czas ludziom oczekującym na wejście na wieżę widokową, którą sobie odpuściliśmy. Dużo dzieci, dużo Januszy. Dużo pięknych psów. Ale mimo to chciałam uciec stamtąd jak najprędzej.  Całe szczęście góra do wysokich nie należała,  więc zejście zajęło niecałe pół godziny.
Uważny obserwator dostrzeże w tle wieżę, namiot "sceniczny" i dzikie tłumy. (Kolejne zdjęcie do KGP)

Kolejny dzień poświęciliśmy na Szczeliniec Wielki, który całe szczęście różnił się od gór,  na których byliśmy wcześniej.  Już sam wjazd do parku narodowego pokazywał,  że będziemy mieli do czynienia z czymś innym. Ja już Szczeliniec zdobyłam,  ale to było jakieś 10 lat temu, na szkolnej wycieczce,  więc za wiele nie pamiętam.  Wszędzie, porozrzucane jak zabawki, potężne piaskowce przyjmujące różnorodne kształty od dzika aż po smoka.
Infrastruktura jednak niezbyt przekonująca: zakaz parkowania na terenie parku narodowego z wyjątkiem parkingów,  które mieściły maksymalnie 10 samochodów powciskanych gdzie się da. A nasz bus? Nasz bus musiał jechać dalej w poszukiwaniu jakiegokolwiek kawałka przestrzeni na górce.  Dlaczego na górce? O tym za chwilę. Tak oto wylądowaliśmy w Pasterce - małej wiosce, do której zjeżdża się z głównej drogi. Teoretycznie z miejsca naszego postoju na Szczeliniec szło się 50 minut. 50 minut, jeśli nie zamarzyło się komuś,  by odrobinę ściąć drogę,  przejść przez krzaki i przez zaoszczędzone 50 metrów przegapić krótszy szlak. Ale nie ma tego złego,  dotrzeć i tak dotarliśmy, a czy droga była lepsza... Tego nie wiemy.
Pod Szczelińcem jest schronisko, dosyć spore,  taras widokowy, luneta do oglądania pejzażu, a nawet automaty do gier,  kauczuków itd... O tym, że ludzi było mnóstwo,  to już chyba mówiłam,  prawda? Tak, więc tam było ich jeszcze więcej,  jakby z chmur nie leciał deszcz, tylko ludzie. I krzyczące dzieci. Dlatego,  aby dostać się na sam szczyt, musieliśmy odstać swoje w kolejce po bilet.  Na początku byłam trochę podirytowana faktem, że muszę zapłacić 3 złote za wejście na górę,  jednak później opamiętałam się i stwierdziłam, że może to jednak lepiej, bo to zniechęca część 'turystów' do wejścia,  jest to park narodowy,  który chroni chyba jedyne takie miejsce w Polsce,  a poza tym, widać, że władze dbają o to, by można było bezpiecznie zwiedzać. Kto nie był, polecam odwiedzić i przecisnąć się przez Piekło,  czy obejrzeć całą gamę skalnych zwierząt.
Kilka obrazów (mam nadzieję) zachęcających:


Przy okazji pobytu w tamtych okolicach polecam odwiedzić także Błędne Skały (nie byliśmy tam podczas tego wyjazdu,  aczkolwiek, z tego co pamiętam, i z tego, co ludzie mówili,  to warto), a także Kaplicę Czaszek.  Kto lubuje się w wodach mineralnych,  też znajdzie coś dla siebie, gdyż w Kudowie i okolicznych miejscowościach uzdrowiskowych aż roi się od pijalni.
I to by było na tyle gór.  Tak, wiemy, że marnie jak na nas i na 3 dni.  Ale już tłumaczę czemu tak było.
Otóż T3, której imienia jeszcze nie nadaliśmy, płatała nam figle mniejsze lub większe.

Wyruszyliśmy z Zawiercia o 7 rano. O 8:26 zatrzymaliśmy się w Zabrzu pod Chrabąszczem, aby kupić coś do jedzenia i do picia. Szybkie zakupy,  wracam do wozu,  a ten niestety nie chce się uruchomić.  Oskar pokombinował nieco przy stacyjce,  trochę przy akumulatorze (te dwa urządzenia były podejrzewane o zakłócanie jazdy) i całe szczęście po kilkunastu minutach byliśmy już w drodze.
Kolejną atrakcją było tankowanie. Okazało się, że przez wężyk od baku, którego zadaniem jest wyrównywanie ciśnienia, można stracić całkiem sporo paliwa. My zorientowaliśmy,  gdy wyciekł nam około litr, więc jeszcze nie było z tym tak źle. Szybko odjechaliśmy że stacji, żeby silnik siorbnął trochę paliwa i żeby wyciek ustał.  Tak też się stało.
Co było dalej? Postój na stacji benzynowej, fizjologia i te sprawy. Nie odpalił.  Zupełnie. Żadne próby uruchomienia go po dobroci nie odniosły skutku. Zadziałał dopiero popych. Szczerze mówiąc nie podejrzewałam,  że będę w stanie go ruszyć  na płaskiej powierzchni.  Jednak sama nie byłam w stanie go rozpędzić do prędkości rozruchowej. Pomogli mi jacyś panowie na stacji.
Kolejny postój był już wymuszony, silnik zgasł, gdy Oskar stwierdził, że zaciągnie ręczny na biegu i pod górkę. Klops był gotowy. Całe szczęście na dole tej górki był mechanik, do którego stoczyliśmy busa. Od razu zdiagnozował padnięty rozrusznik. Czekaliśmy na nowy. 2 godziny.  Tylko po to, żeby się okazało, że nie uda się go tego dnia załatwić. No nic, panowie z serwisu pomogli popchnąć, a my już wiedzieliśmy, że tylko parkingi z pochyleniem nas interesują.
Poza tym bus spisał się super.
Drogi, takie niezbyt główne w stanie głównie fatalnym. Dziura na dziurze, wąsko, drzewa rosną prawie na jezdni. Na resorach bus skakał jak oszalały. Idealnie pasuje tutaj stwierdzenie: "Jak się półtorej tony rozbuja, to nie ma we wsi ch..."
Na pace mieliśmy dwie części kanapy podparte jedną stroną na klapie od silnika, zaś z drugiej na szafce,  którą też wykorzystaliśmy jako schowek. Problem był jedynie z przechowywaniem reszty rzeczy w porządku.  Owszem,  było je gdzie umieścić, ale robił się z tego taki bałagan,  że ciężko było go ogarnąć. Nie zdążyliśmy przed wyjazdem uszyć i zamontować zasłon, ale lekko przyciemniane szyby załatwiły kwestię gapiów w dzień. Po zmroku, kiedy wewnątrz pali się światło,  byłyby już niezbędne.
Jeśli chodzi o komfort jazdy - pierwsza klasa. Na przednich fotelach jest wygodniej niż w najlepszej osobówce, prawdopodobnie za sprawą wysoko osadzonych foteli z... Audi.
Rzeczy, które chcielibyśmy dopracować to na pewno:
-oświetlenie (nocą jest zbyt ciemno i ciężko cokolwiek znaleźć),
-zasłony (zamontować),
-półki (z przechowywaniem rzeczy tych bardziej i mniej podręcznych bywa kłopotliwe),
-krzesła i stół na wyposażeniu (trochę mało komfortowe i higieniczne jest przygotowywanie śniadania na trawie),
-lodówka (ryzykowne jest zostawianie mięsa nawet w torbie termicznej na cały dzień),
-kuchenka gazowa o większej pojemności niż tylko biedny kartusz (tak, żeby można było zagrzać troche wody do mycia i żeby starczyło na poranną herbatę),
-prysznic turystyczny razem z obudową, znaczy zasłoną(jadąc we dwoje i zatrzymując się po zmroku w lesie nie ma obaw, że ktoś zobaczy kawałek gołego tyłka, natomiast w większym towarzystwie, trzeba mieć to na uwadze),
-zmiotka (śpiąc w lesie i bez przerwy wchodząc i wychodząc z wehikułu robi się niezły bałgan).
To, co nam najbardziej przeszkadzało nocą, to temperatura bliska zera. Śpiąc w milionie ubrań, w śpiworze pod kocem i kołdrą, i tak dokuczał np. zimny nos. Przetrwaliśmy, ale to raczej nie było przyjemne doświadczenie.


Cośmy nacykali:

Tabliczki jak nagrobki

 Pan dumny właściciel

 I ja z Laleczką

 Tak się przyrządza śniadania, proszę Państwa!

A tak naprawia się urwany wydech...
Żartuję. Tak się nie naprawia. Nic to nie daje, taśma się topi w mgnieniu oka.

Reper na Szczelińcu. Pozdro dla kumatych!

Ostre pato z T3...



Jako wyjazd bardziej doświadczalny, ocenę otrzymuje dobrą. Było dużo rzeczy wymagających poprawek, ale sama radość z jazdy i mieszkania w T3 jest nie do opisania.
Dlatego na następny wyjazd zapraszamy chętnych, którzy chcą przeżyć coś nowego i nie boją się wyzwań i niedogodności wynikających z życia w drodze.
Kto dołącza? :)