poniedziałek, 25 lipca 2016

Zastawa

W sobotę przydarzył się ślub Magdy i Darka. A jak wiadomo, jeśli ślub, to i zastawa. Towarzyszyliśmy Prezesowi i Paulinie.
Szybki pomysł: bus i dzieci kwiaty. Specjalnie na tę okazję bus został pierwszy raz od pół roku umyty, taki zaszczyt kopnął w dupę nowożeńców.
Oto efekty:










niedziela, 24 lipca 2016

Pilsko

W zasadzie, to nie wiem od czego zacząć. Od tego, że jest lipiec, a przez jego połowę pogoda była dramatyczna: 15 stopni Celsjusza + deszcz, czy od tego, że nic się nie działo? Z nudów, a w większej mierze z tęsknoty za górami postanowiłam się wybrać na Pilsko, o którym już słyszałam od Oskara, a nawet od mojej mamy. A mnie wciąż tam nie było...
Do wędrówki zwerbowałam Izę, akademikową współlokatorkę, która na Pilsku była niejednokrotnie, ale głównie na nartach, z racji, że mieszka bardzo blisko (no, a przynajmniej nie 3 godziny drogi pociągiem).
Do Żywca dotarłam około 9.20, Iza czekała już na mnie na dworcu. Wsiadłyśmy do auta i ruszyłyśmy w stronę Korbielowa, skąd miałyśmy wyruszyć. Podjechałyśmy pod stację wyciągu, samochód zostawiłyśmy na dużym parkingu, przepakowałyśmy plecaki, rozłożyłyśmy kijki i byłyśmy gotowe do drogi. Jeszcze dobrze nie zdążyłyśmy wyjść, a już pojawił się problem oznakowania szlaków. Z miejsca, w którym byłyśmy powinno wychodzić kilka szlaków na Pilsko. Kilka, mam na myśli minimum trzy. Ale żadnego nie było widać w promieniu kilkudziesięciu, jeśli nie więcej, metrów. Z daleka wypatrzyłyśmy tablicę informacyjną z mapą. Z nadzieją podeszłyśmy, żeby zobaczyć, którędy powinnyśmy podążać. Niestety, było to tylko oznaczenie miejsc występowania głuszca. Niezbyt przydatne informacje. Spytałyśmy zatem państwa, którzy przechodzili i zdawali się schodzić z góry, czy orientują się w tutejszych szlakach, a raczej ich położeniu. Pan poradził nam drogę najpierw pod wyciągami, a potem gdzieś tam przejść. Iza zrozumiała, trochę znała teren, ja tylko popatrzyłam i poszłam. Miałam nadzieję, że szlak się znajdzie jeśli przez chwilę pójdziemy pod tymi wyciągami. I faktycznie, znalazł się. Zielony, niebieski albo czarny. Były tak dobrze namalowane, że nikt nie wiedział, jaki te znaki mają kolor. Dezorientacja nie dosięgała tylko nas, ale też innych, którzy chcieli dotrzeć na Halę Miziową, gdyż co chwilę ktoś zaczepiał nas i pytał, czy tędy to prosto. Była jedna droga, a mimo wszystko ludzie czuli, że nie wiedzą, gdzie idą.
W pewnym momencie dotarłyśmy do rozgałęzienia szlaków zielonego i czarnego. Zdecydowałyśmy podążać zielonym, choć nawet nie spojrzałyśmy na mapę. Wiedziałyśmy, że i tak dotrzemy tam, gdzie chcemy. Szkoda tylko, że nadrobiłyśmy sporo drogi lasem.
W końcu dotarłyśmy na Halę Miziową, usiadłyśmy pod schroniskiem, przekąsiłyśmy co nieco i poszłyśmy dalej. Do wyboru były dwie ścieżki: przez rezerwat oraz przez łąkę. Do wchodzenie wybrałyśmy opcję numer jeden. Droga nie należała do najłatwiejszych, było wąsko, obok ścieżek były urwiska, na drodze co krok stawały kamienie i korzenie. Naprawdę podziwiam ludzi, którzy zabierali na tę drogę dzieci. Plusem był jedynie cień, który dawały drzewa. Później jednak i on zniknął, gdyż za lasem zaczął się pas kosodrzewiny, gdzie powietrze zdawało się być okropnie gęste i wilgotne, nic przyjemnego podczas wysiłku fizycznego, jakim niewątpliwie jest wchodzenie pod górę.
Przyjemnie było dotrzeć na górę. Babia wydawała się być bardzo blisko, chmury nieco ograniczały widoczność Tatr. Świeciło słońce, a wiatr delikatnie chłodził rozgrzane ciało. Pamiętajcie o kremach do opalania, kiedy idziecie w góry...
Schodziłyśmy ze schroniska drogą, która nie była żadnym szlakiem. Doprowadziła nas jednak do celu. Całość wędrówki zajęła nam nieco ponad 5 godzin. W sam raz.



Babia Góra widoczna ze stoków narciarskich


Mój pierwszy melon w górach



Muah