niedziela, 17 kwietnia 2016

Krokuskie Zakopane

Miniony już niestety weekend zesłał nam dobrą pogodę. W ostatniej chwili, ale jednak, za co jesteśmy wdzięczni. W piątek zapadła szybka decyzja o sobotnim wyjeździe - jednodniowym, przygotowań, właściwie, niewymagającym.
To miał być romantyczny wyjazd, by podziwiać urodę przyozdobionych śniegiem Tatr wraz z fioletowym akcentem, którym miały być kwitnące krokusy. Tylko my, krokusy i góry. Czas, który zwalnia, kiedy leży się na polanie i cieszy oczy.
Miał być...
Mniej więcej jak na zdjęciu niżej: góry, cud natury, piękne niebo i zasrane biało-czerwone barierki, które wcięły się w kadr.

Wyszło, jak wyszło. Paliwo drogie, więc zamiast podróży we dwoje zrobiła się podróż w czwórkę: my, moja mama i jej koleżanka. Ale to w sumie żadna większa niedogodność. Zajechaliśmy pod Dolinę Chochołowską, znaleźliśmy ostatnie wolne miejsce na parkingu, zapłaciliśmy za to 10 złotych, żeby przekonać się, że nawet sławne toi toi-e są płatne, przynajmniej przy miejscu gdzie zaparkowaliśmy. Zmierzamy do wejścia do TPN-u, a tam kolejka. Zastanawiamy się, czy może jakichś darmowych puszek coca-coli, czy red bulla nie dają. Ale nie. To tylko pół Polski uznało, że krokusy są super i w ogóle oni są takimi zajebistymi turystami, że przecież całe Zachodnie przebiegną w dwie godzinki, a krokusów narwą do wazonu. Tak. Nie mówię, że byli wyłącznie tacy, bo znaleźli się i ci, którzy rozumieli żart, gdy Oskar, rozmawiając z mamą, mówił, że za dwie godziny będziemy pod Rysami.
Weszliśmy do doliny. Ludzie, spalinowa (!!!) kolejka z grubymi odwiedzającymi (nie, turystami ich nie nazwę, za nic!), zielona trawa, nieco ciemniejsze drzewa. Krokusy? ANI ŚLADU. No może prawie. Dostrzegliśmy je jakoś w połowie Doliny Chochołowskiej, między stopami ludzi namiętnie robiących im zdjęcia. Też zrobiłam. I mam szczerą nadzieję, że robiąc te dwa kroki na trawie, żadnego nie podeptałam.

Plan był prosty: idziemy z Chochołowskiej do Kościeliskiej. Gdzieś krokusy przecież jeszcze muszą być!
Podczas dosyć żmudnego wspinania się na Iwanicką Przełęcz przypomnieliśmy sobie, że szliśmy tą trasą podczas naszej ostatniej wizyty w tych okolicach, w listopadzie, oraz, że powiedzieliśmy sobie, że już więcej nią nie pójdziemy, bo jest beznadziejna. Ale zawracanie nie wchodziło w grę, bo niemal osiągnęliśmy punkt najwyższy. Ostatecznie uznaliśmy, że to godzinne podejście potraktujemy jako rozgrzewkę na początek sezonu trekkingowego.
Na samej przełęczy było dosyć ciekawie, było trochę śniegu (tak do kolan miejscami), jednak tam, gdzie docierało słońce, można było leżeć na ziemi, nie przykrywając się nawet polarem. Krótki rękaw wystarczał. Dowód? Proszę bardzo



Schodząc w stronę Doliny Kościeliskiej napotkaliśmy pewne trudności - szlak był oblodzony. A tam gdzie nie był, było błoto lub śliskie kamienie. Uogólniając - do dupska. Drzewa, które swoje 'ręce' wystawiały w okolice ścieżki, porządnie cierpiały z powodu ludzi łapiących się czego popadnie, byle tylko nie runąć kilkanaście metrów w dół.
Sama Kościeliska - jak to Kościeliska - ludzi multum, piękne widoki były już za plecami, pod nogami tylko kamienie i końskie odchody. Nie było powodu, by się nie spieszyć.
Wyszliśmy z TPN-u i znów okazało się, że samochód mamy kilka kilometrów od miejsca, gdzie znajdują się nasze stopy. Szczęście jednak nam dopisało, bo gdy podeszliśmy na przystanek, okazało się, że za kilka minut będzie tam jechał bus, ustaliliśmy więc, że Oskar pojedzie po auto, a ja sobie spokojnie poczekam, o tak, siedząc sobie na krawężniku na przystanku autobusowym. Nie minęło dziesięć minut, a moim oczom ukazał się zielony golf czy na zawierciańskich blachach, ale zamiast jednej osoby, siedziały w nim trzy. Okazało się, że postanowił zabrać dwie autostopowiczki z Wrocławia. Nie podwiózł ich zbyt daleko, ale zawsze to było coś.
Kupiliśmy oscypki w bacówce, następnie zebraliśmy mamę i koleżankę (szły troszkę za nami) i pojechaliśmy, już tradycyjnie, na pizzę do Monte Rosy.
Po szamanku, ruszyliśmy w drogę powrotną do domu.
Może i dupy mi nie urwało, ale jednak ośnieżone Tatry to coś, co sprawia, że na Podhalu czuję się już jak w domu.

A na koniec: "Jestem Oskar i jestem zajebisty w samojebkach. Ważne, że mój nos widać!"