Wróćmy jednak do samej podróży. Na miejscu, czyli w Wetlinie byliśmy około 13. Jednak, jak wiadomo, za nocleg płaci się gotówką. Jedyną osobą z całej czwórki, która posiadała gotówkę, byłam ja. Tak to jest, gdy nie posiada się konta bankowego. A tak, nie powiedziałam skąd w ogóle z dwojga ludzi zrobiła się nagle czwórka. Otóż w ramach oszczędzania i poznawania nowych ludzi postanowiliśmy zamieścić ogłoszenie w serwisie BlaBlaCar (nie, to nie jest reklama). Udało nam się zabrać Kasię i Wojtka, którzy niestety musieli przyjechać do Zawiercia pociągiem tak, by być na wspomnianą 6 rano. Mogliśmy być uprzejmi i ich zabrać z samego Zabrza, ale nadrabianie 150 km drogi nie bardzo się kalkuluje. Tak więc po dotarciu do Wetliny postanowiliśmy poszukać bankomatu. Jak to najlepiej zrobić? Wpisać w internecie "bankomat Wetlina" i powinno działać. Działałoby, gdyby nie fakt, że w tamtych okolicach internet mobilny to marzenie, tak samo jak sam bankomat. Po zapytaniu miejscowych gdzie tę maszynę odnaleźć odsyłali nas do kolejnych miejscowości. I tak dojechaliśmy na stację benzynową w Lutowiskach, gdzie do każdej transakcji można było gratis wypłacić 200 złotych ze swojej karty. Szkoda tylko, że to było ponad 40 km od miejsca, gdzie chcieliśmy się zatrzymać... Dlatego mocno rekomenduje się, by zabierać jednak ze sobą gotówkę.
Gdzie spaliśmy? Pierwsze 5 nocy mieliśmy spędzić w cichym pensjonaciku "U Rumcajsa" w Wetlinie. Ten 'cichy pensjonacik' mógł pomieścić ponad 80 osób. Zalety: cena (30 złotych za osobę za noc w pokoju dwuosobowym), duży ogródek z grillem, potok płynący za budynkiem; wady: wspólne łazienki na korytarzach, zróżnicowany standard pokoi (np. jedne były z umywalkami i balkonem, inne bez nich) bez zróżnicowania cen.
Kolejne dwie noce mieliśmy spędzić w namiocie, który wzięliśmy ze sobą, ale wyszło trochę inaczej. O tym później.
Pierwszy dzień skończył się na obiedzie. Po ponad sześciogodzinnej podróży nie chciało nam się kompletnie nic. Odpoczęliśmy chwilę, a pod wieczór wybraliśmy się nad wodospad. Był opisany w przewodniku, więc postanowiliśmy go obejrzeć. Niestety jednak trafiliśmy na porę, gdy przez dłuższy czas nie było deszczu, To i z szerokiego na ponad 3 metry wodospadu została strużka wody o przekroju wielkości pięści.Upaćkaliśmy się trochę i poszliśmy pomedytować przy piwie nad rzekę.
Swoją drogą na piwa 'regionalne' w Bieszczadach trzeba uważać. Wszystkie o nazwach związanych z Bieszczadami, czy też piwo KSU nie są wcale tam produkowane. Wytwarza je browar w Raciborzu. Jedyne miejsce, gdzie się warzy w tamtym rejonie, to browar Ursa Maior. Piwo naprawdę lokalne, drogie i czasem naprawdę zadziwiające, a na etykietach widnieją prace miejscowych artystów.
W ogóle w Bieszczadach sztuka zdaje się wydzierać z ciasnych pracowni. Przy drodze, pośrodku niczego stoją budki, w których sprzedaje się bieszczadzkie anioły, czy sery, które, podobno, potrafią być także dziełami sztuki. Nie wiem, nie oceniam, za oscypkopodobnymi serami zwyczajnie nie przepadam. W zwykłych spożywczakach można dostrzec mini księgarnie, gdzie sprzedaje się książki. Wszystkie w tematyce gór, tej 'dzikiej' krainy, zakapiorów i siekierezady, historii i relacjach polsko-ukraińskich. Sama uległam i nabyłam jedną w celach raczej edukacyjnych. Jest to cieniutka książeczka Barnaby Mądreckiego o intrygującym tytule "Nieodkryte Bieszczady istnieją naprawdę". Taka oto jej okładka:
Dzień po przyjeździe trzeba było ruszyć w góry. Na pierwszy ogień poszła Tarnica, najwyższy szczyt Bieszczadów, widniejący w książeczce KGP. Nie widzę jednak powodu, by poświęcać tej górze osobny post. Góra, jak góra. Widoki, jak widoki. Podejście raczej standardowe, niezbyt długie, przeciętnie męczące. Za to tłumy. Masa ludzi cisnąca na szczyt w temperaturze ponad 30 stopni Celsjusza, żeby zrobić sobie zdjęcie pod krzyżem.
Upał, tak, to zdecydowanie utrudnia wędrówkę. Woda szybko paruje z organizmu, trzeba jej więc sporo uzupełniać, a co za tym idzie - sporo nieść na plecach. W czasie długotrwałej suszy nie ma co liczyć na źródełka wyżej niż w dolinach, nawet jeśli widnieją na mapach. Najczęściej to maluteńkie kropelki wody kapiące z prędkością jednej na 2 sekundy. Nie wspominam już o nakryciu głowy i kremie do opalania, bo bez nich jest naprawdę ciężko!
Na Tarnicę wchodziliśmy z Wetliny, następnie przeszliśmy przez Rozsypaniec i Halicz i zaczęliśmy schodzić w dół w stronę Wołosatego. Na mapie była to idealna pętla, o łagodnym stoku. W rzeczywistości schodziło się chwilę w dół, a następnie niemal płasko po drodze wyłożonej kamieniami. I te kamienie ciągnęły się przez kilka kilometrów. Czasowo miały to być dwie godziny, ale co zdołaliśmy zaobserwować to fakt, że tabliczki z oznaczeniami szlaków pokazują rzeczywisty czas wędrówki pod górę i skrócony czas zejścia. Do tego trzeba przywyknąć i zawsze mieć jakiś margines czasowy.
Przed Tarnicą: firmowa koszulka i niefirmowa mina
Mój bic tak bardzo
"Leżę i stopy wietrzę. A co? Nie wolno?!"
Kolejny szczyt i kolejny krzyż. Religijny ten naród!
Moje ulubione zdjęcie z całego wyjazdu.
Kolejnym naszym celem była Połonina Caryńska. Średniej trudności i długości podejście z Ustrzyków Górnych. Przejście połoniną i dosyć trudne zejście do Brzegów Górnych. Trudne, bo o dużym nachyleniu. Na nasze szczęście, ciągle było sucho (o czym wspominałam już wcześniej) i ziemia na szlaku nie osuwała się pod butami. Za to buty osuwały się cały czas. Ciężko było zejść choćby pół metra ze szlaku, bo wysokie trawy skutecznie to uniemożliwiały, z kolei sama ścieżka była strasznie gładka, przez co nawet buty na Vibramie miały problem z utrzymaniem człowieka w pionie.
Zeszliśmy do Brzegów. Auto w Ustrzykach. Pierwsza myśl: jedziemy busem. Kiedy zapytaliśmy siedzącego na parkingu kierowcę, kiedy odjeżdża, to powiedział, że jeszcze 4 osoby i można jechać. Ale te 4 osoby jakoś nie bardzo chciały się znaleźć, więc zniecierpliwieni postanowiliśmy złapać stopa, co również nam się nie udało - turyści mieli pełne auta, a miejscowi mieli... nas w dupie. W końcu nadjechał jakiś bus, nie ten, na którego mieliśmy czekać, inny. Za kwotę 6 złotych od osoby przewiózł nas te niecałe 10 kilometrów. To był interes życia.
Następnego dnia uwidziały nam się Rawki. Mała i Wielka Rawka, Krzemieniec, jako trójstyk granic, niemal gratis. Ale na Kremenaros ostatecznie nie dotarliśmy. Skończyło się na piwie na Wielkiej Rawce i powrocie na dół. To miała być trasa delikatna, na odpoczynek po długich, całodziennych wędrówkach. I, pomijając podejście na Małą Rawkę, było w porządku. Po drodze było pełno pysznych jagód, można było się naprawdę najeść, a potem, tak jak Oskar, pędzić do toalety.
Dzień kolejny znów poświęciliśmy na odpoczynek, tym razem taki mniej męczący. Wylądowaliśmy nad "Morzem Południa", czyli Jeziorem Solińskim. Głównym punktem w planie wypadu było pływanie kajakiem. Zasięgnąwszy porady kolegi ze studiów (Pozdrowienia dla Kamila!) wybraliśmy się do Polańczyka. Miasteczko wyglądające jak nadmorski kurort. A samo jezioro... Coś cudownego! Woda czyściutka na tyle, że gdy stanęłam w niej po brodę, to byłam w stanie widzieć swoje stopy. Do tego ciepła jak na zalew powstały na górskiej rzece. Na kawałku niestrzeżonej "plaży" był cień, i mało ludzi. Minusem jedynie była głębokość jeziora. Mniej więcej 3 metry od brzegu woda już mnie kryła, Oskara tak samo. Nie polecam tego miejsca dla ludzi nieumiejących pływać, może być niebezpiecznie. Im polecam plażę strzeżoną, tam z pewnością nachylenie dna jest mniejsze.
Po opuszczeniu plaży wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy nad zaporę na Solinie. Kawał gorącego betonu i ryby kotłujące się zaraz koło niego. Dupy nie urwało.
Wróciliśmy do Wetliny, a wieczorem wybraliśmy się do Bazy Ludzi z Mgły. Jak to pisali na internetach "Kto był, ten wie, kto nie był, ten nie był nigdzie". Po wejściu do lokalu od razu zrozumieliśmy o co chodzi. Zamówiliśmy piwo, wyszliśmy na ogródek. Poznaliśmy Igę i Roberta. Przysiedli się. Wzięli z baru gitarę zaczęliśmy śpiewać. Potem dołączyli się inni, których, przykro mi, imion nie pamiętam. Było nas dużo. Było też dużo śpiewu, śmiechu i piwa. Z Igą i Robertem umówiliśmy się na kolejny dzień na Połoninę Wetlińską i nocleg pod Chatką Puchatka. Powrót do Rumcajsa był ciężki. Poranek dnia następnego również.
Spakowaliśmy manatki, wrzuciliśmy je do samochodu i postanowiliśmy wyruszyć. Plan był taki, jak opisałam powyżej: na Chatkę! Zostawiliśmy samochód w bezpiecznym miejscu i na szlak. Mieliśmy zdobyć Smerek, a później przebyć całą połoninę. Wyszliśmy późno, nie chcieliśmy w upale iść z ciężkimi plecakami. Więc przedpołudnie spędziliśmy jeszcze w lesie, a gdy wychodziliśmy na tereny bardziej wyeksponowane, to było już po 14. Wędrówka była długa i mozolna. Kiedy już było chłodno, a słońce zaczęło zachodzić, dotarliśmy na miejsce. Panowie poszli zapytać, czy można za drobną opłatą rozbić namiot w okolicy schroniska. NIE. BO NIE. Chcecie tu zostać to 25 złotych od osoby, na własnej karimacie, we własnym śpiworze, najlepiej jak z własną wodą i prądem. Bo wody i prądu istotnie w tym przybytku nie było. Tak samo jak kultury osobistej i zdrowego rozsądku. Tak naprawdę płaciło się za kawałek podłogi. Dlatego postanowiliśmy zejść na dół. I zamiast szukać miejsca na polu namiotowym, ledwo żywi, wróciliśmy do domu.