poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Wakacyjne wojaże część druga - Bieszczady, 2/28

Start 6.00 z Zawiercia. Zryw z samego rana tylko po to, żeby nie tracić jednego dnia. Według Google Maps powinniśmy być na miejscu za nieco ponad 5 godzin. Nie byliśmy... Nie było korków, remontów. Nic z tych rzeczy. Google po prostu nie ogarnia, że to, że na drodze nie stoi znak ograniczenia prędkości, to nie znaczy wcale, że prędkość nie jest ograniczona. Nie zaskoczę chyba nikogo jeśli powiem, że drogi w górach są kręte i na zakręcie mniej więcej 150 stopni to 90 km/h się nie pośmiga. Tylko jakieś 50 km/h mniej. Kogo interesują te zakrętasy może sobie spojrzeć na przebieg drogi między Wetliną, a Ustrzykami Górnymi. Swoją drogą, trasa ta ma jeden bardzo ładny, widokowy odcinek, gdzie często na drogę wychodzą wypasane na zboczach owieczki.
Wróćmy jednak do samej podróży. Na miejscu, czyli w Wetlinie byliśmy około 13. Jednak, jak wiadomo, za nocleg płaci się gotówką. Jedyną osobą z całej czwórki, która posiadała gotówkę, byłam ja. Tak to jest, gdy nie posiada się konta bankowego. A tak, nie powiedziałam skąd w ogóle z dwojga ludzi zrobiła się nagle czwórka. Otóż w ramach oszczędzania i poznawania nowych ludzi postanowiliśmy zamieścić ogłoszenie w serwisie BlaBlaCar (nie, to nie jest reklama). Udało nam się zabrać Kasię i Wojtka, którzy niestety musieli przyjechać do Zawiercia pociągiem tak, by być na wspomnianą 6 rano. Mogliśmy być uprzejmi i ich zabrać z samego Zabrza, ale nadrabianie 150 km drogi nie bardzo się kalkuluje. Tak więc po dotarciu do Wetliny postanowiliśmy poszukać bankomatu. Jak to najlepiej zrobić? Wpisać w internecie "bankomat Wetlina" i powinno działać. Działałoby, gdyby nie fakt, że w tamtych okolicach internet mobilny to marzenie, tak samo jak sam bankomat. Po zapytaniu miejscowych gdzie tę maszynę odnaleźć odsyłali nas do kolejnych miejscowości. I tak dojechaliśmy na stację benzynową w Lutowiskach, gdzie do każdej transakcji można było gratis wypłacić 200 złotych ze swojej karty. Szkoda tylko, że to było ponad 40 km od miejsca, gdzie chcieliśmy się zatrzymać... Dlatego mocno rekomenduje się, by zabierać jednak ze sobą gotówkę.
Gdzie spaliśmy? Pierwsze 5 nocy mieliśmy spędzić w cichym pensjonaciku "U Rumcajsa" w Wetlinie. Ten 'cichy pensjonacik' mógł pomieścić ponad 80 osób. Zalety: cena (30 złotych za osobę za noc w pokoju dwuosobowym), duży ogródek z grillem, potok płynący za budynkiem; wady: wspólne łazienki na korytarzach, zróżnicowany standard pokoi (np. jedne były z umywalkami i balkonem, inne bez nich) bez zróżnicowania cen.
Kolejne dwie noce mieliśmy spędzić w namiocie, który wzięliśmy ze sobą, ale wyszło trochę inaczej. O tym później.
Pierwszy dzień skończył się na obiedzie. Po ponad sześciogodzinnej podróży nie chciało nam się kompletnie nic. Odpoczęliśmy chwilę, a pod wieczór wybraliśmy się nad wodospad. Był opisany w przewodniku, więc postanowiliśmy go obejrzeć. Niestety jednak trafiliśmy na porę, gdy przez dłuższy czas nie było deszczu, To i z szerokiego na ponad 3 metry wodospadu została strużka wody o przekroju wielkości pięści.Upaćkaliśmy się trochę i poszliśmy pomedytować przy piwie nad rzekę.
Swoją drogą na piwa 'regionalne' w Bieszczadach trzeba uważać. Wszystkie o nazwach związanych z Bieszczadami, czy też piwo KSU nie są wcale tam produkowane. Wytwarza je browar w Raciborzu. Jedyne miejsce, gdzie się warzy w tamtym rejonie, to browar Ursa Maior. Piwo naprawdę lokalne, drogie i czasem naprawdę zadziwiające, a na etykietach widnieją prace miejscowych artystów.
W ogóle w Bieszczadach sztuka zdaje się wydzierać z ciasnych pracowni. Przy drodze, pośrodku niczego stoją budki, w których sprzedaje się bieszczadzkie anioły, czy sery, które, podobno, potrafią być także dziełami sztuki. Nie wiem, nie oceniam, za oscypkopodobnymi serami zwyczajnie nie przepadam. W zwykłych spożywczakach można dostrzec mini księgarnie, gdzie sprzedaje się książki. Wszystkie w tematyce gór, tej 'dzikiej' krainy, zakapiorów i siekierezady, historii i relacjach polsko-ukraińskich. Sama uległam i nabyłam jedną w celach raczej edukacyjnych. Jest to cieniutka książeczka Barnaby Mądreckiego o intrygującym tytule "Nieodkryte Bieszczady istnieją naprawdę". Taka oto jej okładka:

Dzień po przyjeździe trzeba było ruszyć w góry. Na pierwszy ogień poszła Tarnica, najwyższy szczyt Bieszczadów, widniejący w książeczce KGP. Nie widzę jednak powodu, by poświęcać tej górze osobny post. Góra, jak góra. Widoki, jak widoki. Podejście raczej standardowe, niezbyt długie, przeciętnie męczące. Za to tłumy. Masa ludzi cisnąca na szczyt w temperaturze ponad 30 stopni Celsjusza, żeby zrobić sobie zdjęcie pod krzyżem.
Upał, tak, to zdecydowanie utrudnia wędrówkę. Woda szybko paruje z organizmu, trzeba jej więc sporo uzupełniać, a co za tym idzie - sporo nieść na plecach. W czasie długotrwałej suszy nie ma co liczyć na źródełka wyżej niż w dolinach, nawet jeśli widnieją na mapach. Najczęściej to maluteńkie kropelki wody kapiące z prędkością jednej na 2 sekundy. Nie wspominam już o nakryciu głowy i kremie do opalania, bo bez nich jest naprawdę ciężko!
Na Tarnicę wchodziliśmy z Wetliny, następnie przeszliśmy przez Rozsypaniec i Halicz i zaczęliśmy schodzić w dół w stronę Wołosatego. Na mapie była to idealna pętla, o łagodnym stoku. W rzeczywistości schodziło się chwilę w dół, a następnie niemal płasko po drodze wyłożonej kamieniami. I te kamienie ciągnęły się przez kilka kilometrów. Czasowo miały to być dwie godziny, ale co zdołaliśmy zaobserwować to fakt, że tabliczki z oznaczeniami szlaków pokazują rzeczywisty czas wędrówki pod górę i skrócony czas zejścia. Do tego trzeba przywyknąć i zawsze mieć jakiś margines czasowy.

Przed Tarnicą: firmowa koszulka i niefirmowa mina

Mój bic tak bardzo
"Leżę i stopy wietrzę. A co? Nie wolno?!"
Kolejny szczyt i kolejny krzyż. Religijny ten naród!
Moje ulubione zdjęcie z całego wyjazdu.

Kolejnym naszym celem była Połonina Caryńska. Średniej trudności i długości podejście z Ustrzyków Górnych. Przejście połoniną i dosyć trudne zejście do Brzegów Górnych. Trudne, bo o dużym nachyleniu. Na nasze szczęście, ciągle było sucho (o czym wspominałam już wcześniej) i ziemia na szlaku nie osuwała się pod butami. Za to buty osuwały się cały czas. Ciężko było zejść choćby pół metra ze szlaku, bo wysokie trawy skutecznie to uniemożliwiały, z kolei sama ścieżka była strasznie gładka, przez co nawet buty na Vibramie miały problem z utrzymaniem człowieka w pionie.
Zeszliśmy do Brzegów. Auto w Ustrzykach. Pierwsza myśl: jedziemy busem. Kiedy zapytaliśmy siedzącego na parkingu kierowcę, kiedy odjeżdża, to powiedział, że jeszcze 4 osoby i można jechać. Ale te 4 osoby jakoś nie bardzo chciały się znaleźć, więc zniecierpliwieni postanowiliśmy złapać stopa, co również nam się nie udało - turyści mieli pełne auta, a miejscowi mieli... nas w dupie. W końcu nadjechał jakiś bus, nie ten, na którego mieliśmy czekać, inny. Za kwotę 6 złotych od osoby przewiózł nas te niecałe 10 kilometrów. To był interes życia.

Następnego dnia uwidziały nam się Rawki. Mała i Wielka Rawka, Krzemieniec, jako trójstyk granic, niemal gratis. Ale na Kremenaros ostatecznie nie dotarliśmy. Skończyło się na piwie na Wielkiej Rawce i powrocie na dół. To miała być trasa delikatna, na odpoczynek po długich, całodziennych wędrówkach. I, pomijając podejście na Małą Rawkę, było w porządku. Po drodze było pełno pysznych jagód, można było się naprawdę najeść, a potem, tak jak Oskar, pędzić do toalety.

Dzień kolejny znów poświęciliśmy na odpoczynek, tym razem taki mniej męczący. Wylądowaliśmy nad "Morzem Południa", czyli Jeziorem Solińskim. Głównym punktem w planie wypadu było pływanie kajakiem. Zasięgnąwszy porady kolegi ze studiów (Pozdrowienia dla Kamila!) wybraliśmy się do Polańczyka. Miasteczko wyglądające jak nadmorski kurort. A samo jezioro... Coś cudownego! Woda czyściutka na tyle, że gdy stanęłam w niej po brodę, to byłam w stanie widzieć swoje stopy. Do tego ciepła jak na zalew powstały na górskiej rzece. Na kawałku niestrzeżonej "plaży" był cień, i mało ludzi. Minusem jedynie była głębokość jeziora. Mniej więcej 3 metry od brzegu woda już mnie kryła, Oskara tak samo. Nie polecam tego miejsca dla ludzi nieumiejących pływać, może być niebezpiecznie. Im polecam plażę strzeżoną, tam z pewnością nachylenie dna jest mniejsze.
Po opuszczeniu plaży wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy nad zaporę na Solinie. Kawał gorącego betonu i ryby kotłujące się zaraz koło niego. Dupy nie urwało.
Wróciliśmy do Wetliny, a wieczorem wybraliśmy się do Bazy Ludzi z Mgły. Jak to pisali na internetach "Kto był, ten wie, kto nie był, ten nie był nigdzie". Po wejściu do lokalu od razu zrozumieliśmy o co chodzi. Zamówiliśmy piwo, wyszliśmy na ogródek. Poznaliśmy Igę i Roberta. Przysiedli się. Wzięli z baru gitarę zaczęliśmy śpiewać. Potem dołączyli się inni, których, przykro mi, imion nie pamiętam. Było nas dużo. Było też dużo śpiewu, śmiechu i piwa. Z Igą i Robertem umówiliśmy się na kolejny dzień na Połoninę Wetlińską i nocleg pod Chatką Puchatka. Powrót do Rumcajsa był ciężki. Poranek dnia następnego również.

Spakowaliśmy manatki, wrzuciliśmy je do samochodu i postanowiliśmy wyruszyć. Plan był taki, jak opisałam powyżej: na Chatkę! Zostawiliśmy samochód w bezpiecznym miejscu i na szlak. Mieliśmy zdobyć Smerek, a później przebyć całą połoninę. Wyszliśmy późno, nie chcieliśmy w upale iść z ciężkimi plecakami. Więc przedpołudnie spędziliśmy jeszcze w lesie, a gdy wychodziliśmy na tereny bardziej wyeksponowane, to było już po 14. Wędrówka była długa i mozolna. Kiedy już było chłodno, a słońce zaczęło zachodzić, dotarliśmy na miejsce. Panowie poszli zapytać, czy można za drobną opłatą rozbić namiot w okolicy schroniska. NIE. BO NIE. Chcecie tu zostać to 25 złotych od osoby, na własnej karimacie, we własnym śpiworze, najlepiej jak z własną wodą i prądem. Bo wody i prądu istotnie w tym przybytku nie było. Tak samo jak kultury osobistej i zdrowego rozsądku. Tak naprawdę płaciło się za kawałek podłogi. Dlatego postanowiliśmy zejść na dół. I zamiast szukać miejsca na polu namiotowym, ledwo żywi, wróciliśmy do domu.

niedziela, 16 sierpnia 2015

Wakacyjne wojaże część pierwsza - Ustka

Zaczęło się na stacji kolejowej w Zawierciu. O 21.40 podjeżdża pociąg relacji Bielsko-Biała Główna - Szczecin Główny. Wsiadamy i wygląd wagonu sypialnego przekracza nasze oczekiwania: jest czysto, schludnie i nie ma upychania ludzi, w każdym przedziale kontakt, toaletka z umywalką i miejsce na większy bagaż oraz wieszaki na kurtki i inne ubrania. Troje na przedział, całkiem przyjemnie. Takie oto foto z kuszetki:
Pan Towarzysz, który z nami dzielił przedział był bardzo ugodowy - nie przeszkadzało mu otwarte okno, szum, światło, rozmowy. Nie przeszkadzało mu nic. Jedziemy, rozmawiamy, bla bla bla. Oskar zasypia jeszcze przed Łodzią, ja kawałek po jej minięciu. Obudzona zostałam w Bydgoszczy podczas przestawiania lokomotywy na koniec składu - tam pociąg zaczyna jechać w inną stronę niż wcześniej. Tak więc już od 4 rano musiałam radzić sobie z bezsennością i ciemnością jednocześnie. Oskar otworzył oczy dopiero w Gdańsku - jego nuda tak bardzo nie dotyczyła. Około 8.20 wysiedliśmy w Słupsku, kupiliśmy bilety na pociąg do Ustki i ruszyliśmy w poszukiwaniu peronu numer 3. Tunel, dwa wyjścia na perony. Pierwsze wyjście na peron pierwszy, drugie - nie wiadomo gdzie. Wychodzimy drugim - peron drugi. Ale w jakimś dziwnym miejscu peronu drugiego zbierają się ludzie. Jak się okazało, żeby dostać się na ten oznaczony numerem 3 trzeba było przejść ten o numerze 2. Wyczuliśmy projektanta, który nie do końca wiedział, co robi. Nieco ponad 20 minut później byliśmy już w Ustce. Cali zmoczeni deszczem dotarliśmy do miejsca zakwaterowania. Lokalizacja doskonała - niecałe 5 minut do plaży, w okolicy sklepy, w tym Netto, restauracje i port. Pogoda w ciągu dwóch pierwszych dni nie rozpieszczała, było zimno, wietrznie i deszczowo. Każde wyjście gdziekolwiek oznaczało przemoczone nie tylko buty, ale tak naprawdę wszystko, co miało się na sobie. Osobiście zabrałam dwie pary japonek, sandały i jedną parę adidasów. Adidasy przemokły natychmiast i przez 2 dni nie chciały wyschnąć. Musiałam wyglądać niesamowicie zabawnie chodząc w dżinsach, kurtce z kapturem i sandałach. Zawitaliśmy więc do marketu chińskiego, żeby nabyć jakieś trampki lub chociaż coś, co je przypomina i w czym nie pizga po nogach. Kiedy wchodziliśmy padało i mocno wiało. Gdy wyszłam z butami w jednorazowej reklamówce, wiatr i deszcz ustały i od razu zrobiło się cieplej. Dzień później można już było zapomnieć o noszeniu pełnych butów.
Pogoda generalnie dopisała, aczkolwiek Oskarowi cały czas doskwierał brak fal, mnie z kolei chłód bałtyckiej wody. Jednak i to, i to nie przeszkadzało nam, by się w niej beztrosko pluskać.
Wspomnienie usteckiej plaży wywołuje u mnie grymas twarzy i obrzydzenie. Janusz na Januszu, wszystko skompresowane na kawałeczku piasku między morzem, zamkami dmuchanymi dla dzieci (tak, one potrafiły bezwstydnie zajmować ponad połowę szerokości plaży!), a terenem budowy. Miasto Ustka postanowiło chronić się przed zostaniem zagarniętym przez morze, dlatego budują coś w stylu rafy, falochronu, czy czegoś tam, dlatego koparki jeżdżące po morzu to widok powszedni.
Kolejną rzeczą, która podniosła mi ciśnienie była kładka. Ktoś wymyślił, że fajnie będzie odwalić ruchomą kładkę dla pieszych na wlocie do portu. Za ileś tam milionów unijnych. Wszyscy pomyśleli "fajnie, w końcu nie będzie problemu w komunikacji między Ustką Wschodnią i Zachodnią, nie trzeba będzie gnać 2 kilometrów wgłąb lądu, żeby przedostać się na drugą stronę, nie trzeba będzie też płacić za przewóz jakimś pseudo promem. Plan idealny! Wykonanie jednak... Do dupska. Kładkę, która arcydziełem architektonicznym nie jest (miała chyba przypominać szkielet ryby, ale coś nie pykło, bo musieli dodać elementy usztywniające konstrukcję, przez co otrzymano pokraczną, zakrzywioną kratownicę) otwiera się na 15 minut w ciągu każdej godziny, co oznacza, że przez 3/4 czasu jest ona zamknięta dla pieszych, mimo, że ruch w porcie jest niewielki. W ciągu dnia czynna tylko od 9 rano do północy. Zawieszona na tyle nisko, że przy silniejszym wietrze nie można jej używać. I po co to komu? Dla porównania podam przykład Darłówka: kładka dla pieszych istnieje, jest otwierana (tak, żeby statki mogły przepływać) w trochę inny sposób niż w Ustce, jednak robi się to tylko wtedy, gdy jakaś jednostka pływająca ma ochotę się tamtędy przemieścić z punktu A do punktu B. W efekcie piesi czekają maksymalnie 5 minut na przejście na drugą stronę, a nie 45...
Co jeszcze było tam nie tak? Wejście na latarnię morską, które kosztowało coś koło 6 złotych dla biednych uczniów i trzeba było stać w kolejce, żeby w ogóle się tam dostać. Może o ile na tłok zarząd latarni wpływu nie ma, o tyle na te śmieszne ceny już raczej tak. Kiedyś płaciło się 1,50 i właściciele latarni cieszyli się, że w ogóle coś dostają od turystów.
Tłok, tłok, tłok. Niewyobrażalny tłok. Człowiek na człowieku, Janusz na Januszu, Grażyna na Grażynie, okropne krzyczące i otyłe dzieci na okropnych krzyczących i otyłych dzieciach. Nie mówię, że nie ma już dzieci, które mogą być ujarzmione przez rodziców, bo takie są i to się chwali. Jednak te rzucające się w oczy i znacząco wpływające na pogorszenie się samopoczucia są takie, jak napisałam wyżej.
Żeby nie było tak bardzo negatywnie, to napiszę tylko, że udało mi się tam zjeść dobrą pizzę. Knajpa nazywa się Laguna Marine
Generalnie Ustka nie podoba mi się ani trochę. Zwyczajnie nie polubiłam tego miasta. Z kolei Oskar, który namówił mnie do przyjazdu tam, nie widzi w nim nic złego. Ja byłam raczej wychowywana na wyjazdach do malutkich miejscowości i wiosek. I wiele oddałabym, żeby zamienić ustecką plażę na tę, którą widziałam, kiedy 12 lat temu rodzice pierwszy raz zabrali mnie nad morze do Unieścia ;)
Powrót do domu do kolorowych nie należał. Nie zdążyliśmy kupić biletów na pociąg, który nas interesował. Zamiast 12 godzin podróż trwała 16. Ustka - Słupsk. Słupsk - Warszawa Centralna. Trzy godziny przerwy, śniadanie w Maku i pałac kultury z panami żulami.
Moja mina i poza "co, do cholery, się ze mną stało, że jestem w Warszawie?!". Tak, bardzo nie lubię tego miasta.
Dalej Warszawa Centralna - awaria prądu i postój 40 min w pełnym słońcu - i w końcu - Zawiercie.
Wyjście z pociągu na peron w Zawierciu nastąpiło po godzinie 12. Mieliśmy tylko pół dnia na pranie i przepakowanie - następnego dnia, punkt 6 rano, wyjazd na południe!

Na koniec garść zdjęć:
omujborze jestem tak naćpana, że nawet nie potrafię pokazać, gdzie jadę!

Best Polish style!

Och, Oskar, nie zapomnij być seksi przygryzając odpowiednią wargę!

 "Zrób zdjęcie jak ta fala będzie się rozbijała o murek!"
"Chyba zmokłem"

 Jestem Oskar i zawsze jestem gotów wyglądać niewyjściowo!

A oto nasi towarzysze do grilla i szkła: Weronika, Adam i Piotrek.

"Jestem mewą i wpierniczyłabym nawet twój telefon, gdyby tylko był z chleba albo ryby. Budzenie o 5 rano masz gratis"

Wiem, jakość nawet nie kalkulatora, a liczydła. Ale wyglądamy na szczęśliwych, nieee?

Parawaniarizm level: Ada



sobota, 15 sierpnia 2015

Już wkrótce relacja z wakacyjnych wyjazdów. Niestety potrzebuję nieco czasu, żeby o tym napisać :)