niedziela, 17 maja 2015

Ostrava

Kolejna nasza wyprawa: do Ostrawy. Jest to takie sobie, praktycznie nijakie, czeskie miasteczko. Dlaczego tam? Bo tak, bo blisko, bo autostradą godzinkę z Gliwic, bo nie ma co robić.
Mimo, że planowany wyjazd był koło godziny 9 (porównując do wyjazdów w góry to bardzo późno), i tak mieliśmy problemy, żeby się zebrać, zwłaszcza, że dzień wcześniej miał miejsce igrowy* grill. A jak na imprezach, grillach, czy na studenckich spotkaniach, sprawa wygląda, każdy wie. A co dopiero, gdy to wszystko wrzuci się do jednego wora, w jeden wieczór.
Po pierwsze, jadąc za granicę, pamiętajcie, że tam nie płaci się złotówkami. To dosyć istotne, bo my musieliśmy przejechać kilka kilometrów zanim dopadliśmy jakikolwiek kantor. Dawno żadne z nas nie obserwowało kursów walut, więc nie wiedzieliśmy, czy 15 groszy za koronę to dużo, czy nie. W każdym razie, ceny w sklepach robiły wrażenie - kiedy u nas są jedno-, czy dwucyfrowe, tam trzy- lub czterocyfrowe.
Pierwszym punktem naszej wycieczki miało być zoo, jednak plany nieco się zmieniły ze względu na wymaganą czeską gotówkę. Dlatego najpierw skierowaliśmy się do galerii o znajomo brzmiącej nazwie "Forum"* i do złudzenia przypominający stylem Galerię Katowicką. Obiekt ten posiadał całkiem przyjemny taras, z którego mogliśmy popatrzeć na część miasta, część raczej kopalniano-leśno-przemysłową, budynków mieszkalnych, czy usługowych było tam znacznie mniej.
Dalej, jako, że znajdowaliśmy się bliżej centrum miasta, postanowiliśmy wejść/wjechać na wieżę ratusza. Przepchaliśmy się przez pełne trolejbusów ulice, cudem za darmo zaparkowaliśmy samochód i weszliśmy do budynku. Hol był przerażająco cichy i pusty, ściany i podłogi wyłożone połyskującym kamieniem. Zaraz przy wejściu była winda, obok której znajdowała się tabliczka ze wskazaniem drogi na wieżę. Wsiedliśmy, wcisnęliśmy najwyższy (czyli 6.) numer i pojechaliśmy. Kiedy winda się zatrzymała, a drzwi się otworzyły, okazało się, że jesteśmy w małym pokoju, w którym mieściło się biuro informacji turystycznej, a nie wyjście na wieżę. Zaraz naprzeciwko, siedział pan za biurkiem, a na przodzie tegoż mebla był cennik wejścia na górę. 50 koron od osoby w taryfie ulgowej. Pan tak na nas spojrzał, że naprawdę głupio było się odwrócić i wyjść. Trochę nędzny i chamski sposób na wyciąganie pieniędzy od ludzi. Teraz, kiedy o tym myślę, to słabo, że daliśmy się wrobić z płaceniem 7,50zł od osoby za wjechanie kawałek windą i patrzeniem w dal. a z góry widać było i owe kopalnie i lasy, i wieżowce w stylu PRL, i nawet wysoki budynek, który miał dach wyglądający jak wielka wanna.
Kiedy znudziło nam się grzanie na wysokości kilkunastu metrów nad ziemią, zjechaliśmy na dół, potem do samochodu i wio! w kierunku zoo.
Zoo w Ostrawie jest ogromne. Zwierzęta mają duże zagrody, jest gdzie spacerować. Nawet nie wiemy, ile godzin tam spędziliśmy. W każdym razie po wyjściu, nie mieliśmy siły kompletnie na nic.
Co nam się podobało to klatki z ptakami, czy zagrody kóz, do których można było wchodzić i nawet dotykać zwierząt. Bardzo liczyliśmy na zobaczenie pand. Pandy były, ale nie te czarno-białe, chińskie pandy, które wszyscy tak uwielbiają. Były za to jakieś inne zwierzęta, też pandami zwane, które były dużo mniejsze, rudo-brązowe. To, co trochę nas oburzyło, to jacyś czescy "turyści", którzy weszli do pomieszczenia, gdzie można było oglądać lwy i gdzie obowiązywał bezwzględny zakaz używania lampy błyskowej do robienia zdjęć. Ci natomiast, zbliżali aparat do szyby, zaraz za którą siedział potężny samiec. I co robią? Zdjęcie, aparat uderza zwierzę strumieniem światła. Lew dostaje szału, skacze na szybę, ryczy. Oni, zamiast odejść, bawią się w najlepsze i powtarzają akcję jeszcze kilka razy. Co za ludzie...
Kiedy wracaliśmy, otwarty szyberdach szumiał niemiłosiernie, towarzystwo niemal spało. Byliśmy zadowoleni, że nie robiliśmy tego co zwykle, że nie daliśmy się porwać temu słynnemu Cyklowi Igrowemu trwającemu tydzień. Wyrwaliśmy się.


*Igry - juwenalia Politechniki Śląskiej
*Galeria Forum jest także w Gliwicach

poniedziałek, 4 maja 2015

1/28

Nasz pierwszy cel: Czupel.
Na początku garść informacji o samym szczycie. To tylko 933 metry nad poziomem morza w Kronsztadzie (pozdrowienia dla geodetów). Jest najwyższą górą Beskidu Małego (nie mylić z Beskidem Niskim, który sąsiaduje z Bieszczadami).
Wędrówkę zaczęliśmy z dworca PKP w Łodygowicach. Nie, nie przyjechaliśmy tam pociągiem mimo, że mieliśmy bezpośrednie połączenie. Ze względu na wygodę i towarzystwo, wybraliśmy się tam samochodem, z którego zaparkowaniem, całe szczęście, nie mieliśmy większego problemu (niedziela rano, środek wsi, kto by tam auto porzucał?).
Dla tych, którzy dopiero chcieliby się tam wybrać drobna rada: Nie wpisujcie do nawigacji nazwy szczytu, gdyż w okolicy Bielska są dwa o tej samej nazwie i nawigacja domyślnie prowadzi do tego niewłaściwego i wywodzi nas na bielskie Mikuszowice, z których, owszem, też można zacząć wędrówkę, jednak bardzo łatwo jest trafić na nieodpowiedni szlak. W takiej sytuacji warto mieć ze sobą tradycyjną mapę. Nieistotne, czy nowiutką, z bieżącego roku, czy taką sprzed 30 lat - tak naprawdę szlaki przez lata bardzo sporadycznie się zmieniają. Ja jestem miłośniczką wszelkiego rodzaju map - pozwalają mi na lepsze rozeznanie w terenie niż wszelkiego rodzaju nawigacje. Nawet mając przed nosem telefon z GPS'em, zawsze włączam mapy google i sama znajduję drogę, tak mi jest najprościej. Oskar z kolei jest moim przeciwieństwem - bez telefonu ani rusz! Ale co, kobieto, zrobisz, jak facet informatyk... ;)
Wracając do samego początku wycieczki, warto wspomnieć o wielkim plusie dla gminy Łodygowice za dobre oznakowanie początków szlaków w tej miejscowości. Już wychodząc z dworca, pierwsze, co rzuca nam się w oczy, to właśnie opisy szlaków i strzałki. Bardzo przydatne, to trzeba przyznać. Dalej, idąc już między domami, czy łąkami, atakują nas kolejne tabliczki wskazujące drogę. Szkoda tylko, że całe Beskidy nie są tak oznakowane...
Z dworca PKP ruszyliśmy na czerwony szlak, choć, jak się później okazało, powinniśmy iść zielonym. Tym razem nie zbłądziliśmy, a jedynie skróciliśmy sobie wędrówkę, przez co wejście, było nie tylko dużo łatwiejsze, ale też i krótsze. Szlak był zupełnie pusty, idąc pod górę spotkaliśmy chyba troje turystów z czego dwoje poruszało się na rowerach. Wiedzieliśmy, że mamy krótką trasę, więc nie spieszyliśmy się nadto, był czas na robienie zdjęć (niestety jednak wyszły takie, że nie warto się nimi chwalić), czy postoje "bo tak". Podejście było dosyć płaskie (jak na góry oczywiście), ciężko było się zmęczyć, no, chyba, że komuś uwidziałoby się biec albo iść po właściwym szlaku (a nie obok), który był jedną, wielką błotnistą rzeką. A przynajmniej na kilku odcinkach tak było.
Po trzech godzinach i około trzydziestu minutach dotarliśmy na szczyt, który nieco rozczarowywał. Nie wyglądał jak typowy szczyt, był to raczej pagórek w lesie. Jeśli ktoś był na szczycie Szyndzielni, to wie, o czym mówię. Z tym, że na Czuplu nie było polany. Żeby dostrzec cokolwiek, trzeba było wyciągnąć szyję i spojrzeć ponad sztucznie nasadzonymi świerkami. Kiedy jednak się tego dokonało można było zobaczyć Jezioro Międzybrodzkie, Górę Żar, Tatry także.
Szczyt wyglądał mniej więcej tak:
Proszę wybaczyć zdjęcie, ale okazało się, że nie uchowało się żadne bez naszych mordek :)

Droga powrotna miała obejmować Magurkę i schronisko, do którego mieliśmy udać się po pieczątkę do książeczki i prowadzić prosto na dworzec PKP w Wilkowicach. Szkoda tylko, że jak zwykle, oznaczenia szlaków musiały pokrzyżować nam plany. Do schroniska, owszem, udało nam się dotrzeć, nawet spotkaliśmy tam grupę ludzi z Klubu. Kiedy już mieliśmy kierować się na dół, okazało się, że można iść drogą zaraz za schroniskiem albo kawałek dalej. Wybraliśmy tę kawałek dalej, znaki potwierdzały, że zmierzamy w dobrą stronę. Szkoda tylko, że kilkanaście metrów niżej okazało się, że szlak rozpłynął się w powietrzu. Tylko dzięki posiadaniu MAPY szlaków udało nam się znaleźć alternatywną drogę, która i tak nie prowadziła tam, gdzie chcieliśmy. Jednak idąc nią uzyskaliśmy w miarę zadowalający efekt, bo wylądowaliśmy przy głównej drodze prowadzącej do Bielska, więc znalezienie nas nie sprawiło trudności ;)





piątek, 1 maja 2015

Po co?

Po nic. Blog powstał, bo tak. Nie chcemy sławy i pieniędzy. Okej, dobra, może skłamałam, pieniądze zawsze są mile widziane, o ile się je dostaje, a nie oddaje Urzędowi Skarbowemu. Fejm? Na co komu fejm...
Kim jesteśmy? 
Zobaczycie. Jesteśmy młodzi. Nie wiem, czy tacy piękni, ale młodzi na pewno.
Co robimy? 
Żyjemy. Studiujemy, pracujemy. Włóczymy się po górach, miastach, wsiach, polach i łąkach. Czasem włóczymy się też po kuchni i zostawiamy w niej coś, czego równowagą nazwać nie można.
O czym zamierzamy pisać?
Sami nie wiemy. Bodźcem do rozpoczęcia zapisywania było wstąpienie przez nas do Klubu Zdobywców Korony Gór Polski. Aczkolwiek, jak oboje zgodnie stwierdzamy, nie wiemy w jakim to będzie zmierzać kierunku. Czasem odrobina spontaniczności nie szkodzi.
O co chodzi z numeracją postów?
Każdy post, którego tytuł wygląda podobnie do "x/28", oznacza, że jest to kolejny szczyt z Korony Gór. Chcemy zachować pewien ład i porządek, a przy okazji sami się w tym wszystkim odnaleźć.