piątek, 6 maja 2016

Pierwszy raz 1983 w Sudetach: 3,4,5/28

Wróciliśmy!
Pierwsza podróż wehikułem T3 została zakończona sukcesem. Pozdrawiam serdecznie wszystkich: tych, którzy temu kibicowali,  ale także tym, którzy mieli nas za wariatów i twierdzili,  że się nie uda.
Po kolei.
Pierwotnym pomysłem na majówkowy wyjazd była wycieczka nad morze, na którą, ze względu na odległość,  a co za tym idzie - koszt paliwa, się nie zdecydowaliśmy. Zamieniliśmy natomiast morze na Dolny Śląsk i 7 szczytów z KGP.
Poniższy wpis postanowiłam podzielić na dwie części: tę dotyczącą T3 i kwestii organizacji 'wyprawy' oraz tę związaną z turystyką i górami.
Zacznę może od gór.
Do 'miejsca docelowego' (tak naprawdę nie było to nic konkretnego) dotarliśmy dosyć późno (koło 16 z minutami byliśmy gotowi wyjść na szlak). Na pierwszy ogień poszła Borowa,  ot mała górka w okolicach Wałbrzycha. W połowie jakże długiej drogi na jej szczyt (podjeżdżając autem w sensowne miejsce zostawało jakieś 40 min marszu) zorientowaliśmy się,  że wcale nie należy ona do Korony Gór Polski, a do Korony Sudetów. Ktoś naniósł ją na mapy Google zupełnie niepotrzebnie,  my z kolei zaufaliśmy i poszliśmy ją zdobyć. A skoro już jestem przy temacie map,  to zdecydowanie odradzam poruszanie się po tamtych rejonach bez posiadania dobrego egzemplarza. Szlaki są fatalnie oznakowane,  a zasięgu internetu brak - słowem: licz na siebie i mech na drzewie.
Sam szczyt to były drzewa, miejsce po ognisku i sterta śmieci. Nie polecam. Do tego na szczyt prowadziło podejście na tyle strome, że ciężko było utrzymać ciało w pionie. Zdjęcie niestety mocno spłaszcza to podejście

Szałowe widoki, prawda?

Drugiego dnia udaliśmy się na Waligórę i Wielką Sowę. Nie, nie za jedną wędrówką, mieliśmy auto i musieliśmy po nie wrócić, a przejście w jedną stronę zajmowało 8 godzin.
Na Waligórę można było wejść w 15 min, ale przez nieoznakowane szlaki wchodziliśmy ponad pół godziny, okrążając górę. Na szczycie tylko drzewa i napis 'Waligóra 936 m n.p.m.'.
Znów genialny krajobraz. (Zdjęcie z twarzami ze względu na wpis do książeczki KGP)

 Zejście zajęłoby 10 minut, gdybyśmy na drodze nie spotkali pewnego 85-letniego pana, który każdego tygodnia,  w poniedziałek i czwartek, ruszał na wycieczki górskie. Chodzi tak często,  że jego żona pyta, czy on tak musi w te góry chodzić.  Na co on jej odpowiada: 'Jakbym nie musiał albo ktoś by mógł iść za mnie to bym nie szedł.  A tak, to muszę.'  Mówił,  bardzo dużo mówił. O Żydach i volksdeutschach w parlamencie,  o przyjacielu,  który niegdyś z nim chadzał,  a teraz dostał komputer i już się nigdzie nie rusza,  o tym, że jak leśnik spyta go, gdzie idzie i powie, że nie wolno, to on odpowiada, że lasy są państwowe, czyli jego, a sam leśnik jest u niego na służbie.  Jednak to, co najbardziej mi zapadło w pamięć,  to anegdota o życiu. 'Jesteście młodzi,  nie spieszcie się. Wiecie, każdy ma do przejścia jakąś drogę jedni taką,  inni dłuższą,  krótszą,  jeszcze inni zupełnie króciuteńką. I my idziemy,  prawda? I im szybciej idziemy,  tym szybciej dojdziemy do celu, do końca. Widzicie,  ja mam 85 lat,w styczniu skończyłem, i ja się nigdy, przenigdy nie spieszę. I sobie żyję,  na złość ZUSowi.'
Wielka Sowa. Albo wielkie tłumy.  Jedno z drugim się pokrywało. Ups, chyba zapomnieliśmy,  że jak jest majówka, to ludzie wpadają w "szał podróży". Na szczycie ktoś wymyślił jakieś coś z harcerzami i zespołem,  który próbował umilić czas ludziom oczekującym na wejście na wieżę widokową, którą sobie odpuściliśmy. Dużo dzieci, dużo Januszy. Dużo pięknych psów. Ale mimo to chciałam uciec stamtąd jak najprędzej.  Całe szczęście góra do wysokich nie należała,  więc zejście zajęło niecałe pół godziny.
Uważny obserwator dostrzeże w tle wieżę, namiot "sceniczny" i dzikie tłumy. (Kolejne zdjęcie do KGP)

Kolejny dzień poświęciliśmy na Szczeliniec Wielki, który całe szczęście różnił się od gór,  na których byliśmy wcześniej.  Już sam wjazd do parku narodowego pokazywał,  że będziemy mieli do czynienia z czymś innym. Ja już Szczeliniec zdobyłam,  ale to było jakieś 10 lat temu, na szkolnej wycieczce,  więc za wiele nie pamiętam.  Wszędzie, porozrzucane jak zabawki, potężne piaskowce przyjmujące różnorodne kształty od dzika aż po smoka.
Infrastruktura jednak niezbyt przekonująca: zakaz parkowania na terenie parku narodowego z wyjątkiem parkingów,  które mieściły maksymalnie 10 samochodów powciskanych gdzie się da. A nasz bus? Nasz bus musiał jechać dalej w poszukiwaniu jakiegokolwiek kawałka przestrzeni na górce.  Dlaczego na górce? O tym za chwilę. Tak oto wylądowaliśmy w Pasterce - małej wiosce, do której zjeżdża się z głównej drogi. Teoretycznie z miejsca naszego postoju na Szczeliniec szło się 50 minut. 50 minut, jeśli nie zamarzyło się komuś,  by odrobinę ściąć drogę,  przejść przez krzaki i przez zaoszczędzone 50 metrów przegapić krótszy szlak. Ale nie ma tego złego,  dotrzeć i tak dotarliśmy, a czy droga była lepsza... Tego nie wiemy.
Pod Szczelińcem jest schronisko, dosyć spore,  taras widokowy, luneta do oglądania pejzażu, a nawet automaty do gier,  kauczuków itd... O tym, że ludzi było mnóstwo,  to już chyba mówiłam,  prawda? Tak, więc tam było ich jeszcze więcej,  jakby z chmur nie leciał deszcz, tylko ludzie. I krzyczące dzieci. Dlatego,  aby dostać się na sam szczyt, musieliśmy odstać swoje w kolejce po bilet.  Na początku byłam trochę podirytowana faktem, że muszę zapłacić 3 złote za wejście na górę,  jednak później opamiętałam się i stwierdziłam, że może to jednak lepiej, bo to zniechęca część 'turystów' do wejścia,  jest to park narodowy,  który chroni chyba jedyne takie miejsce w Polsce,  a poza tym, widać, że władze dbają o to, by można było bezpiecznie zwiedzać. Kto nie był, polecam odwiedzić i przecisnąć się przez Piekło,  czy obejrzeć całą gamę skalnych zwierząt.
Kilka obrazów (mam nadzieję) zachęcających:


Przy okazji pobytu w tamtych okolicach polecam odwiedzić także Błędne Skały (nie byliśmy tam podczas tego wyjazdu,  aczkolwiek, z tego co pamiętam, i z tego, co ludzie mówili,  to warto), a także Kaplicę Czaszek.  Kto lubuje się w wodach mineralnych,  też znajdzie coś dla siebie, gdyż w Kudowie i okolicznych miejscowościach uzdrowiskowych aż roi się od pijalni.
I to by było na tyle gór.  Tak, wiemy, że marnie jak na nas i na 3 dni.  Ale już tłumaczę czemu tak było.
Otóż T3, której imienia jeszcze nie nadaliśmy, płatała nam figle mniejsze lub większe.

Wyruszyliśmy z Zawiercia o 7 rano. O 8:26 zatrzymaliśmy się w Zabrzu pod Chrabąszczem, aby kupić coś do jedzenia i do picia. Szybkie zakupy,  wracam do wozu,  a ten niestety nie chce się uruchomić.  Oskar pokombinował nieco przy stacyjce,  trochę przy akumulatorze (te dwa urządzenia były podejrzewane o zakłócanie jazdy) i całe szczęście po kilkunastu minutach byliśmy już w drodze.
Kolejną atrakcją było tankowanie. Okazało się, że przez wężyk od baku, którego zadaniem jest wyrównywanie ciśnienia, można stracić całkiem sporo paliwa. My zorientowaliśmy,  gdy wyciekł nam około litr, więc jeszcze nie było z tym tak źle. Szybko odjechaliśmy że stacji, żeby silnik siorbnął trochę paliwa i żeby wyciek ustał.  Tak też się stało.
Co było dalej? Postój na stacji benzynowej, fizjologia i te sprawy. Nie odpalił.  Zupełnie. Żadne próby uruchomienia go po dobroci nie odniosły skutku. Zadziałał dopiero popych. Szczerze mówiąc nie podejrzewałam,  że będę w stanie go ruszyć  na płaskiej powierzchni.  Jednak sama nie byłam w stanie go rozpędzić do prędkości rozruchowej. Pomogli mi jacyś panowie na stacji.
Kolejny postój był już wymuszony, silnik zgasł, gdy Oskar stwierdził, że zaciągnie ręczny na biegu i pod górkę. Klops był gotowy. Całe szczęście na dole tej górki był mechanik, do którego stoczyliśmy busa. Od razu zdiagnozował padnięty rozrusznik. Czekaliśmy na nowy. 2 godziny.  Tylko po to, żeby się okazało, że nie uda się go tego dnia załatwić. No nic, panowie z serwisu pomogli popchnąć, a my już wiedzieliśmy, że tylko parkingi z pochyleniem nas interesują.
Poza tym bus spisał się super.
Drogi, takie niezbyt główne w stanie głównie fatalnym. Dziura na dziurze, wąsko, drzewa rosną prawie na jezdni. Na resorach bus skakał jak oszalały. Idealnie pasuje tutaj stwierdzenie: "Jak się półtorej tony rozbuja, to nie ma we wsi ch..."
Na pace mieliśmy dwie części kanapy podparte jedną stroną na klapie od silnika, zaś z drugiej na szafce,  którą też wykorzystaliśmy jako schowek. Problem był jedynie z przechowywaniem reszty rzeczy w porządku.  Owszem,  było je gdzie umieścić, ale robił się z tego taki bałagan,  że ciężko było go ogarnąć. Nie zdążyliśmy przed wyjazdem uszyć i zamontować zasłon, ale lekko przyciemniane szyby załatwiły kwestię gapiów w dzień. Po zmroku, kiedy wewnątrz pali się światło,  byłyby już niezbędne.
Jeśli chodzi o komfort jazdy - pierwsza klasa. Na przednich fotelach jest wygodniej niż w najlepszej osobówce, prawdopodobnie za sprawą wysoko osadzonych foteli z... Audi.
Rzeczy, które chcielibyśmy dopracować to na pewno:
-oświetlenie (nocą jest zbyt ciemno i ciężko cokolwiek znaleźć),
-zasłony (zamontować),
-półki (z przechowywaniem rzeczy tych bardziej i mniej podręcznych bywa kłopotliwe),
-krzesła i stół na wyposażeniu (trochę mało komfortowe i higieniczne jest przygotowywanie śniadania na trawie),
-lodówka (ryzykowne jest zostawianie mięsa nawet w torbie termicznej na cały dzień),
-kuchenka gazowa o większej pojemności niż tylko biedny kartusz (tak, żeby można było zagrzać troche wody do mycia i żeby starczyło na poranną herbatę),
-prysznic turystyczny razem z obudową, znaczy zasłoną(jadąc we dwoje i zatrzymując się po zmroku w lesie nie ma obaw, że ktoś zobaczy kawałek gołego tyłka, natomiast w większym towarzystwie, trzeba mieć to na uwadze),
-zmiotka (śpiąc w lesie i bez przerwy wchodząc i wychodząc z wehikułu robi się niezły bałgan).
To, co nam najbardziej przeszkadzało nocą, to temperatura bliska zera. Śpiąc w milionie ubrań, w śpiworze pod kocem i kołdrą, i tak dokuczał np. zimny nos. Przetrwaliśmy, ale to raczej nie było przyjemne doświadczenie.


Cośmy nacykali:

Tabliczki jak nagrobki

 Pan dumny właściciel

 I ja z Laleczką

 Tak się przyrządza śniadania, proszę Państwa!

A tak naprawia się urwany wydech...
Żartuję. Tak się nie naprawia. Nic to nie daje, taśma się topi w mgnieniu oka.

Reper na Szczelińcu. Pozdro dla kumatych!

Ostre pato z T3...



Jako wyjazd bardziej doświadczalny, ocenę otrzymuje dobrą. Było dużo rzeczy wymagających poprawek, ale sama radość z jazdy i mieszkania w T3 jest nie do opisania.
Dlatego na następny wyjazd zapraszamy chętnych, którzy chcą przeżyć coś nowego i nie boją się wyzwań i niedogodności wynikających z życia w drodze.
Kto dołącza? :)